[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Czy myślałaś już nad adopcją?
- Czy musimy o tym teraz rozmawiać?
- Nie.
Wyjrzała przez okno, a potem znowu spojrzała na Jose.
- Nie mogę nosić w swoim ciele żywego stworzenia przez
dziewięć miesięcy, a potem - co? Podrzucić na schodach
jakiemuś obcemu? Według mnie to najgorsze, co może być.
- To nie musi być nikt obcy.
Nina zmusiła się do śmiechu.
- To zacznę dzwonić po krewnych? Po swoich krewnych?
Hej, mamo, nie rozmawiałyśmy pięć lat, ale mam coś dla
ciebie!" Albo może tak? Ty mógłbyś je mieć. Założę się, że
Manny mógłby je jednej czy dwóch rzeczy nauczyć. Chłopcy
Suviran mogą wychować małą Ninę, gdyż na chwilę obecną
jesteś bodaj jedyną osobą na całym świecie, której ufam.
No. To powinno go uciszyć. Obciążyć go odrobiną
odpowiedzialności i sprawdzić, jak daleko ujedzie. Może
poszedłby z nią do kliniki w następną środę. Nie wiedziała,
czy chciałaby tego, ale wizyta w pojedynkę byłaby straszna.
Ktoś musiałby wiedzieć, na wypadek gdyby zaczęła potem
krwawić albo coś.
Sięgnęła do torby i wyciągnęła cierpkie, zielone jabłko.
Granny Smith. Podała je Jose.
- Dziękuję - powiedział.
- Bardzo proszę. - Też miała ochotę się jednym
poczęstować.
Zadziwiające, że ludzie potrafili dalej oddychać, chodzić,
jezdzić pociągami, jeść jabłka, po tym gdy ich życie legło w
gruzach.
Krajobraz przyśpieszał. Budynki przemysłowe dławiły się
dymem, a ona tak nienawidziła miast. Dlaczego przyjechała tu
tańczyć, a potem tu została, podczas gdy marzenie przybladło?
Zmieszne. Ugryzła jabłko. On znowu wgryzł się w swoje. Na
zmianę dzwięki ich przeżuwania rozdzierały ciszę panującą
pomiędzy nimi.
To było miłe.
- Czy chcesz znowu tańczyć? - zapytał Jose.
- Upłynęło dużo czasu. Nie mam kondycji.
- Myślę, że mogłabyś to robić.
Nina potrząsnęła głową.
- Naprawdę tak uważasz?
Potrzebowała kogoś, kto by w nią wierzył. Minęło już tyle
czasu.
Godzinę pózniej wysiedli z pociągu na stacji w Hampton.
Nina żałowała, że nie dorastała na plaży. Ogarnęły ją
wspomnienia o ojcu.
- Nina! Nina!
Och. Skręciła nie w tę stronę, co trzeba.
Jose objął ją ramieniem w talii i skierował ku schodom.
Wspinali się w kierunku słonecznego światła i zapachu
słonego powietrza.
Lucinda
Zardzewiała furtka do frontowego ogrodu zaskrzypiała na
wietrze, otwierajÄ…c siÄ™ na ulicÄ™.
- Luczi!
Celia pobiegła, jej buty dudniły po rozgrzanym cemencie,
posyłając przejmujące bodzce wzdłuż kręgosłupa aż do
podstawy czaszki.
Zawyły hamulce, jej dziecko krzyknęło, a głuchy łomot
rozniósł się echem po frontach budynków.
Och, Boże. Powietrze błyskawicznie zgęstniało od ciszy.
I Celia już wiedziała. Przebiegła przez otwartą furtkę. A
Lucinda leżała na czarnej jezdni, bezwładna. Odrzuciła
kamerę, gdy dopadł ją żar strachu.
- Luczi! Nie! Nie!
Podbiegła do dziecka, ledwie zauważając błyszczący
czarny samochód.
- Nie! Och, nie! - wykrzykiwała, klękając przy Lucindzie,
krew uchodząca z jej malutkiego ciała na ulicę, rzeka,
ciemnoczerwona rzeka żywcem pochłaniająca Celię,
pożerająca jej życie, wszystko.
Ledwo mogła oddychać.
- Niech ktoś zadzwoni po karetkę! Niech ktoś mi pomoże!
- Przycisnęła ucho do niewielkiej klatki piersiowej.
Nic, nawet jednego dzwięku.
Och, nie. Och, Boże! Proszę!
Twarz, tak blada. Kucyki przekrzywione. Nie.
Luczi. Och, moje dziecko.
Pojawił się kierowca, z bladą twarzą, zszokowany, z
nieprzytomnymi oczami. Celia odwróciła się do niego.
- Nie! Ty! - wykrzyknęła, unosząc pięść i uderzając go,
podczas gdy on objÄ…Å‚ jÄ… ramionami.
- Nie - zawodziła. - Nie, nie.
Szeptał jej do ucha, próbując ją uspokoić.
- Nie! O nie! - Odepchnęła się od niego i ujęła Lucindę w
ramiona.
Czuła, jak małe kości nóg i ramion jej córki zapadają się w
niÄ… samÄ….
Coś ją ogarnęło na widok twarzy Lucindy. Martwej i
martwej, i martwej. A przerazliwy jęk uwolnił się z jej trzewi,
wraz z wtórowaniem całych oceanów miłości, kiedyś
przeznaczonych do uwolnienia w niedużych dawkach, a teraz
wylanych na raz na jej córkę, ulicę, na samochód i na ludzi,
teraz zebranych na chodniku, podczas gdy ona szybko
zmieniała się w coś, o co wszyscy rodzice się modlą, by Bóg
ich przed tym uchował.
W rodzinie
Maszerowali ze stacji do domu Jose. Nina smakowała
słone powietrze, wdychając je przez nos, czując brzęczącą
przestrzeń, której się zwykle doświadczało po opuszczeniu
miasta pierwszy raz od kilku miesięcy. %7ładnych wysokich
budynków wiszących nad głową, blokujących powietrze i
słońce, czy panoram ograniczonych najbliższą przecznicą.
Zobacz, pomyślała, to jest trochę jak taniec - nieco
przestrzeni i wolności w świecie, w którym dozwolone są one
jedynie dla tych, którzy są w stanie je udzwignąć. A ona
potrafiła. Umiała wdzięcznie poruszać stopami i wyginać
ramiona, tym naprężonym, a przecież w jakiś sposób płynnym
łukiem ruchu. Nie myślała o tym z dumą, lecz z poczuciem
satysfakcji.
No cóż, przynajmniej w przeszłości tak to odbierała. Już
od roku nie zatańczyła nawet jednego kroku. Co jakiś czas
rozciągała się przed telewizorem, ale tylko tyle mogła zrobić
w swoim zagraconym mieszkanku. Znów odetchnęła, tym
razem głośniej.
- Tak dobrze? - zapytał Jose.
- Tak. Nie mam pojęcia, czemu częściej nie wypuszczam
siÄ™ za miasto.
- Chyba wszyscy mówimy to samo.
- Miasto nie jest dobrym miejscem na wychowanie
dziecka. - Przyszedł jej na myśl pasek testu ciążowego i nagle
jej życie znowu zrobiło się piekielnie istotne, jak gdyby
wszystkie te rzeczy, których się z własnej woli pozbawiła,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]