[ Pobierz całość w formacie PDF ]

to idiotyzm.
- A zresztą - westchnęła. - Zapomnijmy o tym. Taka
jestem zmęczona!
- Nie, nie, mów dalej! Ja też uważam, że jest w nim coś
niesamowitego. Chociaż, żeby to był Lucyfer? Ten upadły
anioł? Dlaczego akurat on?
Powoli ściągali wózek ze zboeza. Nie musieii iść aż tak
wolno, ale potrzebowali czasu, żeby porozmawiać.
Saga pospiesznie opowiadała mu swoje sny, zwłaszcza
ostatni. O Dimmuborgir, gdzie miał jakoby wyjść z ot-
chłani na ziemię.
Marcel nie bardzo to wszystko rozumiał i wtedy
uświadomiła sobie, że przecież on nie zna legendy
o miłości Lucyfera. Opowiedziała w skrócie. O tym, że
Bóg pozwala Lucyferowi raz na sto lat powracać na
Ziemię i szukać tamtej kobiety, za którą tak tęskni.
I o tym, że ona, Saga, jest do tamtej podobna, ale że, jak to
powiedziały postacie z ostatniego snu, Lucyfer zakochał
się tetaz w niej, a nie w obrazie tamtej, i opętany jest myślą,
żeby ją zdobyć.
- To postacie ze snu tak mówiły, nie ja - dodała tonem
usprawiedliwienia.
- On naprawdę oszalał na twoim punkcie - stwierdził
Marcel poważnie, taszcząc w dół ten przeklęty wózek.
- A to, co mówiłaś o satyrach, świadczy, że ty sama też nie
jesteś tak całkiem odporna na jego obecność.
- Nie! - zawołała gwałtownie. - To nieprawda! To nie
on na mnie tak działa...
O mój Boże, co ja chciałam powiedzieć, przestraszyła
siÄ™.
- To w ogóle wszystko nieprawda - starała się
wyjaśnić. - Ja po prostu bardzo zle znoszę jego obec-
ność.
- Oczywiście. Wybacz mi, Sago! Jestem zwyczajnie
zazdrosny. Wiesz przecież, co do ciebie czuję, prawda?
Patrzył w ziemię, wyraznie zakłopotany.
Saga, owa chłodna, pełna powściągliwości kobieta,
zaskoczyła sama siebie. Chciała mu ułatwić sytuację,
zapytała więc:
- I ty zrozumiałeś także, mam nadzieję?
Marcel oddychał ciężko. Znowu powietrze między
nimi wibrowało, oboje odczuwali głęboką więz i tęsknotę,
która zdawała się nie mieć granic.
Zniecierpliwiony Paul wciąż pokrzykiwał z dołu:
- Dlaczego wy tam stoicie?
- Usiłujemy wyciągnąć twój wózek, już mówiłam!
- krzyknęła Saga tak głośno, że echo rozległo się wśród
wzgórz.
To z wózkiem nie było prawdą, ale nie można
pozwolić, by Paul powziął jakieś podejrzenia.
- Mówisz, że twoi przodkowie cię ostrzegli? - zapytał
Marcel.
- Tak. Powiedzieli, że ty jesteś za słaby, żeby się z nim
mierzyć.
Marcel uśmieehał się, ale oczy miał poważne.
- Ha! Ty mnie jeszcze nie znasz, Sago! Dla ciebie
zrobiłbym wszystko.
- Ale ja się boję o twoje życie. On ma ponadnaturalną
siłę, pamiętaj o tym.
- Jeśli jest Lucyferem, to tak. Ale rozumiesz chyba, że
trudno mi w to uwierzyć. Mimo że naprawdę wygląda
niesamowicie, wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że
to całkiem zwyczajny człowiek.
- Czy nie powinniśmy zajrzeć do tej jego skrzyni?
Mamy ją przecież tutaj.
Marcel spojrzał przestraszony w dół.
- Nie możemy tego zrobić! Przecież on nas widzi!
A poza tym skrzynia jest bardzo dobrze zamknięta
i obwiÄ…zana rzemieniami.
- Masz rację, oczywiście. Ale czy zwróciłeś uwagę, że
on jej ani razu w ciągu całej podróży nie otworzył?
- Tak. Ciekawe, co też tam wiezie?
- Myślę, że coś okropnego.
- W każdym razie coś tajemniczego - powiedział
Marcel z przekonaniem. - Zaraz będziemy na dole, Paul
może nas usłyszeć, Sago. Obiecuję ci, że zawsze będę po
twojej stronie. %7łe będę wierzył...
- W to, co powiedzieli moi przodkowie? Zapewniam
cię, że oni wiedzą, co mówią, i ja polegam na nich bez
reszty.
Marcel skinął głową. Och, jakże kochała jego twarz
i jego usta, kiedg zaciskały się z powagą i troską. Ogarniała
ją taka czułość, że aż jej się kręciło w głowie. Ale Marcel jej
nie wierzył, musiała to prżyjąć do wiadomości!
- Sago, powimniślpy od niego uciec. Zanim się coś
stanie.
- Tak. Dzisiaj przez cały czas odczuwam niepokój,
coraz większy i większy. Jakby nas zewsząd otaczał, czuję
go każdym nerwem. On się do czegoś szykuje, zapewniam
ciÄ™.
- Odczuwam dokładnie to co ty. Dotychczas wydawa-
ło mi się, że to tylko moja wyobraznia, ale skoro ty to
potwierdzasz... Wymyślę jakiś sposób, żeby się od niego
uwolnić.
- Czy myślisz, że się nam uda? Jeżeli on jest istotą
nieziemską, to przecież z łatwością odkryje nasze za-
miary, a poza tym znajdzie nas, gdziekolwiek siÄ™ ukry-
jemy.
Brzmiało to zupełnie beznadziejnie, ale Marcel miał coś
na pociechÄ™:
- Jeśli ta legenda, którą mi opowiedziałaś, jest praw-
dziwa, Sago, to on nie może mieć ponadludzkich zdolno-
ści wtedy, gdy przychodzi na Ziemię. A w takim razie
można go wyprowadzić w pole jak każdego śmiertelnika.
Saga rozumiała oczywiście, że Marcel tak mówi, żeby ją
uspokoić, bo przecież nie wierzył w jej opowieść o Lucy-
ferze. Mimo to słuchała z przyjemnośeią. Jeszcze więcej
pociechy chciał zawrzeć w dalszych słowach, ale te
napełniły ją przerażeniem.
- Wiesz, miałem dość czasu na myślenie, i skłonny
jestem przyjąć, skłonny, mówię, jeszcze nie całkiem
przekonany, że się nie mylisz! Była taka chwila dziś
w nocy... kiedy on stał na cyplu. Stał się wtedy prawie
niewidoczny, jakby się rozpłynął, rozmazał. Chciałem
wierzyć, że to mgła, ale to było coś więcej, Sago. To było
to! Ale teraz już nic nie mów!
Po tych słowach pocauła, że lodowate krople spływają
jej po plecach.
Zaczęli rozmawiać o jakichś pospolitych sprawach,
narzekali na okropnÄ… pogodÄ™.
Paul czekał na nich, nienaturalnie wysoki i postawny,
przyglądając im się badawczo. Po jego wargach błąkał się
paskudny, diabelski uśmieszek.
Dobry Boże, myślała Saga. Spraw, dobry Boże, by on
nie miał więcej siły niż normalny człowiek! Daj nam
choćby najmniejszą szansę uwolnienia się od niego!
Bała się jednak strasznie. Nie pomagało nawet to, że
Marcel wciąż był przy niej, że właściwie przez cały czas
odczuwała ciepło jego ciała.
Nic w ogóle nie pomagało. Bo teraz powietrze wprost
iskrzyło, tak było naładowane sygnałami o bliskim niebez-
pieczeństwie.
A gdzieś bardzo, bardzo daleko rozlegało się raz po raz
wołanie: "Sago, Sago! Teraz chodzi o twoje życie! Masz
zadanie do spełnienia, uciekaj, uciekaj!"
ROZDZIAA VII
Ponure przygnębienie ogarnęło Sagę. Czuła się tak,
jakby ją omotała ogromna pajęcza sieć, która zaciska się
coraz bardziej i bardziej.
Mimo to wszystko wyglądało normalnie, przynajmniej
z pozoru. Ktoś niezorientowany widziałby tylko troje
ludzi brnÄ…cych w niepogodÄ™ przez pustkowia.
To, co straszne, kryło się w ich duszach.
Saga miała wrażenie, że nosi w sobie mnóstwo małych
diabełków, które szarpią jej nerwy. Lęk, który czaił się od
dawna, teraz atakował z całą siłą. Ją, która nigdy przedtem
nie odczuwala strachu.
Wiatr rozwiewał gęstą powłokę chmur i gnał po niebie
pojedyncze obłoki. Pod wieczór wichura jeszcze się
wzmogła i potężnie huczała w koronach drzew.
Paul zachowywał się z ostentacyjną nonszalancją, lecz
Saga wyczuwała w nim ogromny niepokój. Był coraz
bardziej zirytowany, zwłaszcza złościło go to, że ona
i Marcel wciąż trzymają się razem. Od czasu do czasu
próbował się pozbyć Marcela choć na chwilę, a to nad
wodą, a to w jakimś miejscu, skąd rozciągał się szerszy
widok na okolicę, za każdym razem jednak Saga od-
chodziła z Marcelem. Paul starał się nie okazywać uczuć,
uśmiechał się nawet, ale widać było, że z trudem hamuje
wściekłość.
- Mam nadzieję, że wkrótce dojdziemy do ludzi
- syknął w końcu ze złością. - Nie zniosę kolejnej nocy
w takich warunkach. Tamte dziewczyny zapewniały
przecież, że jeszcze dzisiaj będziemy u celu.
- Będziemy w Norwegii, to prawda. Ale to jeszcze nie
znaczy, że na terenach zamieszkanych - rzekł Marcel. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl
  •