[ Pobierz całość w formacie PDF ]

taki świat. W którym wszystko będzie lepsze, w którym nowy będzie ład.
Aopotały flagi na wiosennym wietrze. Zdarli gardła zanim dojechali pod
Pułtusk. Tam pod komitetem czekały na nich podwody konne. Podzielili się na
grupy. Andrzej siedział już na furmance razem z drobnym i zwykle
ironizującym Kornem, kiedy nagle usłyszał głos Zoi: - Gdzie jest kolega
Talar? Jedziemy razem! - Dlaczego? - spytał. - %7łeby się pilnować? - Kto
kogo? - odparła ostro i wskazała mu furmankę, na której obok głodomora
Chojnowskiego siedział ryży chłopak z wiejskiego koła. To on miał im
wskazać miejsce akcji. - Dużo macie tych opornych? - dopytywała się Zoja,
przekrzykując turkot furmanki. Mżył deszcz i ryży przykrył swoim sztywnym
podgumowanym płaszczem Zoję i Andrzeja razem. - Każdy jest niechętny oddać
zboże - zaczął, ale Zoja osadziła go stwierdzeniem, że w sprawach
politycznych nie ma "każdy" i "wszyscy", liczą się podziały klasowe. Niech
ich wiezie najpierw do kułaków. Ryży zafrasował się - nie ma takich. To
znaczy jest jeden, ale już dawno oczyszczony. Zostali ci, co nie mają
więcej jak po siedem, osiem hektarów. - No, ładnie, ładnie - wymruczała. -
Do świadomości średniaka trafimy jakoś z naszą agitacją. On się waha, my
się nie wahamy - zakończyła na wpół żartem. Ten, do którego trafili, z
krzykiem zastąpił im drogę. Stał w wojskowych butach, w wyłachanym swetrze
i szeroko rozkładał ręce. Na progu nędznej chałupy pojawiła się czwórka
usmarkanych i brudnych dzieci. Chojnowski ominął gospodarza i wszedł do
stodoły. Triumfalnym gestem wskazał worki ze zbożem. - A mówicie, że nie
ma! - wypomniała chłopu Zoja i wskazała Andrzejowi worki z ziarnem: -
Bierzemy! Chłop odepchnął Andrzeja od furtki w wierzejach stodoły. Andrzej
zachwiał się. Obok stała Zoja. Czekała na jakąś jego reakcję. - Miasto
czeka na wasze zboże - powiedział niepewnie. Zoja odciągnęła na bok
gospodarza, z żarem i przekonaniem mówiąc mu o zniszczonej Warszawie, która
czeka na chleb. Nie przyjechali przecież w swoim imieniu, lecz w imieniu
społeczeństwa. Być może syn gospodarza jest studentem, jak oni, dla niego
więc daje to, co powinien oddać w ramach obowiązkowych dostaw. Tymczasem
Chojnowski nie próżnował. Zwalił na plecy Andrzeja pięćdziesięciokilowy
worek. Talara aż przygięło do ziemi. Kiedy zwalał worek na furmankę,
usłyszał za plecami podniesiony głos chłopa: - Złodzieje z was! A ja czym
zasieję?! Wówczas Zoja znowu wkroczyła do akcji: - Miasto dało wam
elektryczność, radiowęzeł, kulturę, a wy co? Nie wywiązaliście się z
obowiązkowych dostaw! To kto jest złodziejem?! Chłop grzmotnął czapką-
uszatką o podwórze, aż przestraszone kury rozpierzchły się z wrzaskliwym
gdakaniem. - Wezta se tę kulturę! Więcej zboża nie dam! Złapał za leżącą w
progu stodoły siekierę. Zoja cofnęła się. Zaskoczona i przerażona patrzyła
na Andrzeja, a on stał jak przymurowany. Spoglądał na gospodarza, jak
wyciąga z kojca kurę, kładzie na pieniek i wziąwszy szeroki zamach
siekierą, odcina jej łeb. Urwało się kwokanie, trzepoczący się ptak bez łba
padł pod nogi Andrzeja. - Jak tak, to wszystko bierzcie! Wszystko! Chwytał
rozgdakane ptaki. Siekiera błyskała nad jego głową, zachodziły bielmem oczy
odciętych głów, trzepotały się białe skrzydła. Andrzej cofał się tyłem ku
furtce, a w ślad za nim leciały kury bez głów. Do chłopa dopadła z
płaczliwym zawodzeniem rozczochrana kobieta. - Otwieraj bramę! - krzyknął
do Andrzeja Chojnowski. Andrzej rozejrzał się za ryżym miejscowym
aktywistą, ale nigdzie go nie było. Dopiero kiedy tnąc batem po końskich
pęcinach wyjechał furmanką za bramę - z krzaków dzikiego bzu wyłonił się
przewodnik. Widać na wszelki wypadek nie chciał wchodzić w oczy miejscowym.
Jeszcze długo gonił ich jękliwy głos kobiety, przeklinającej takich gości.
O zmroku wszystkie ekipy zjechały do Zarządu Powiatowego ZMP. Czekała tam
na nich gorąca herbata, a w świetlicy przygotowane krzesła i dywan do
spania. Było zimno, siedzieli w płaszczach. Andrzej stał przy oknie
zapatrzony w bezlistne konary, rysujÄ…ce siÄ™ na tle nieba. Przed oczyma
wciąż miał tamtego człowieka z siekierą w ręku. Coś było w nim takiego, co
upodabniało go do starego Talara. Zawsze powtarzał, że cudzego nie chce,
ale swojego nie da. Czy teraz miały rację takie podziały? Co jest cudze, a
co nasze? Z zamyślenia wyrwała go Zoja, podając mu kubek herbaty. - Nie
chcę... - odsunął jej rękę z kanapką, którą wydobyła ze swego chlebaka. -
Garbaty jakiś po tym jestem. Zoja ugryzła kęs chleba. Poprawiając na
ramionach płaszcz, powiedziała surowo: - Trzeba być twardym.
Drobnokapitalistyczne rolnictwo stanowi bazę dla wrogów socjalizmu. Tyle
było pewności w jej głosie, powtarzającym teksty z "Notatnika agitatora",
że coś go podkusiło, by zmusić ją do samodzielnej refleksji. - Uważasz, że
cel uświęca środki? - Masz wątpliwości? - przez zmrużone powieki popatrzyła
na niego, jakby widziała go po raz pierwszy. - Tylko krowa ich nie ma. -
Dziękuję. Bo ja ich nie mam. - A mnie się zdaje, że takie środki szkodzą
samemu celowi. Ja wiem, co znaczy orać, siać i patrzeć jak rośnie. - No
ładnie, ładnie... Wiesz, co ci powiem? - wycelowała palec w jego czoło jak
pistolet. - Za mało pracujesz nad sobą. - Pomogę ci - zabrzmiało to jak
wyznanie. Czuł na swojej piersi jej rękę. Z uniesioną ku górze twarzą
czekała na jakieś jego słowa, a może na pocałunek. Bez słowa odwrócił się i
wskoczył na niewielkie podwyższenie, na którym pewnie ustawiano stół
prezydialny w trakcie posiedzeń. Położył się koło pianina, nakrył kurtką i
zamknął oczy. Po chwili poczuł, że coś spada na niego miękko. Nad nim stała
Zoja. Wygładzała na nim swój płaszcz. - Będzie cieplej - powiedziała kładąc
się obok. - Możemy jeszcze podyskutować. - O czym? - wstał. - Przecież ty
wszystko wiesz najlepiej. Patrzyła, jak układał się obok Korna na
zestawionych krzesłach. Po zmrużonych oczach i zaciśniętych ustach można
było odczytać, jak wielkie było jej rozczarowanie. Gdyby był bardziej
dojrzały, wiedziałby, że nigdy mu tego nie daruje. Zasypiając postanowił
odwiedzić Poznańskiego. Zaraz po powrocie pójdzie do pułkownika. Może uda
mu się spełnić prośbę Basi i zdobyć streptomycynę? Dał już ogłoszenie w
"%7łyciu Warszawy", ale jak dotąd nikt na nie nie odpowiadał. %7łeby dostać się
do Poznańskiego, musiał zdobyć przepustkę. Dzwonił z dołu, z biura
przepustek, czując na sobie czujne oczy dyżurnego. Sekretarka spytała, w
jakiej sprawie. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo w jakiej sprawie śmie
niepokoić obywatela Poznańskiego ktoś, kto nie ma przepustki? - Proszę
powiedzieć, że Andrzej Talar chce się z nim zobaczyć. Trwało dobrą chwilę,
nim sekretarka sucho przekazała polecenie: oddajcie słuchawkę dyżurnemu. Z
przepustką w ręku stanął przed Poznańskim. Pułkownik był po cywilnemu.
Siedział za okazałym biurkiem, za jego plecami na ścianie wisiały portrety
Bieruta, Cyrankiewicza i marszałka %7łymirskiego. Po kilku zdawkowych słowach
spytał żartobliwie, jaka znów rozterka sprowadza przyszłego inżyniera
Talara w jego progi. Andrzej wyciągnął z kieszeni kurtki wycięte z gazety
ogłoszenie i podał Poznańskiemu. Ten głośno przeczytał: - "Kupię PAS albo
streptomycynę, sprawa pilna" - podniósł oczy na Andrzeja. - To twoje?
Skinął potakująco głową i rozłożył bezradnie ręce. - Nie otrzymałem żadnej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl
  •