[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chastain do niego dołączyła chwilę pózniej.
- Szukasz schodów przeciwpożarowych? - spytała.
- Nie, wozów strażackich. Albo samochodów policyjnych. Albo
czegokolwiek co pokazałoby, że miasto wie o pożarze.
- I...?
- %7ładnej pieprzonej rzeczy. I żadne syreny nie zmierzają w tę stronę.
Libby spojrzała na siebie, pózniej pokiwała ponuro.
- Jest dokładna, kimkolwiek jest. Również potężna.
- Na tyle potężna, że miasto nie zauważa płonącego budynku?
- Nie, nie nieskończenie, ale nie sposób stwierdzić jak długo...
- Hej!
Oboje odwrócili się w stronę Sidney Prendergast, która podniosła się na
kolana, dłonie przyciskała płasko na dach. Panika ponownie wróciła do jej
głosu, gdy mówiła:
- Robi siÄ™ gorÄ…co!
Libby zrzuciła jeden sandał i położyła nagą stopę na powierzchnię dachu.
- Ma rację. Rozprzestrzenia się szybciej niż myślałam.
- Stare, suche drewno. - powiedział Morris z roztargnieniem. - Pali się jak
podpałka. - patrzył na przylegający budynek, który miał taką samą
wysokość jak Kingsbury. Miał taki sam otwarty, płaski dach.
Był przynajmniej trzydzieści stóp (9 m) dalej.
Libby podążyła za jego wzrokiem i zrozumiała natychmiast.
- Za daleko na skok. - powiedziała w zamyśleniu. - Nawet w rozbiegu, mur
zabił by twój rozmach.
- Tak, właśnie tak myślałem. - przyglądał się teraz dachowi, szukając lin,
rupieci, czegokolwiek co pomogłoby połączyć brzegi obu budynków. Nic
nie było.
Były już widoczne pierwsze smugi dymu przedostające się przez pęknięcia
na powierzchni dachu. Morris spojrzał teraz na drugi budynek jak tonący
na daleki brzeg.
- Ogień to ciężki sposób na umieranie. - powiedział cicho. Ponownie
spojrzał na brzeg dachu, na beton i makadam leżący dwanaście pięter
niżej. - Cóż, przynajmniej nie jest to jedyny sposób wyjścia. - widział
zdjęcia ludzi skaczących z World Trade Center 9/11, wolących spaść niż
spalić się żywcem. Cóż, są gorsze rzeczy niż defenestracja*. Wiele rzeczy.
*akt wyrzucenia kogoÅ› lub czegoÅ› przez okno.
Odwrócił się do Libby, która uważnie wpatrywała się w budynek obok,
zębami przygryzała dolną wargę.
- Co? - spytał w napięciu.
Zaczęła przeszukiwać kieszenie jasnej kurtki, którą nosiła.
- Grawitacja to prawo. - powiedziała. - Ale prawa są po to żeby je łamać.
Morris ostro odetchnÄ…Å‚.
- Chcesz powiedzieć, że możesz użyć czarów do latania?
Libby wyciągała małe butelki i pakieciki z kieszeń.
- Mówię, że wszyscy możemy. Może. - ponownie spojrzała na drugi
budynek. - Nas troje to duży ciężar do udzwignięcia, a nie ma czasu na
odpowiednie rzucenie zaklęcia. Ale-może.
Libby zrzuciła kurtkę na dach, klękła na niej i zaczęła przygotowania.
Kilka kroków dalej, Sidney Prendergast zwinęła się w kłębek i szlochała.
Teraz dym przedostawał się bardziej stanowczo, a Morris pomyślał, że
słyszy trzeszczenie płomieni pod nimi.
- Słuchaj, - powiedział Morris do Libby, - Gdybyś tylko ty miała polecieć,
byłabyś pewna, że możesz to zrobić?
- Dość pewna, tak. - Libby używała mieszaniny proszków do zrobienia
małego kółka.
- Więc zrób to. - powiedział cierpko. - Lepiej żeby jeden zrobił to na
pewno niż nas troje roztrzaskanych na chodniku. Zrób pewną rzecz, Libby.
Libby Chastain nadal kreśliła tajemniczy wzór w kole.
- Nie mów mi teraz o tym Horacjusz-przy-moście. Pieprz to i pieprz się,
Quincey Morris. Albo wszyscy przeżyjemy razem, albo żadne z nas. -
spojrzała na niego, jej oczy były dzikie. - Teraz zamknij się i pozwól mi
pracować!
Cztery i pół minuty pózniej, wszyscy troje stali w rzędzie na, otaczającym
dach, murze. Libby wysłała histeryzującą Sidney Prendergast w lekki
trans, a młoda kobieta zrobi teraz wszystko co jej powie. Stała pomiędzy
Libby i Quinceyem Morrisem, trzymali się z ręce jak aktorzy tuż przed
opadnięciem kurtyny. Za nimi, widać już było płomienie pomiędzy
gontami.
- Biorąc pod uwagę, że zaklęcie się udało - powiedziała Libby. - I nie
mamy tak dużo do przejścia. Wydaje mi się, że nic nam nie będzie.
- To wspaniale, - powiedział Morris krótko. Bardzo się starał nie patrzeć w
dół.
- To ważne byśmy trzymali się za ręce. - powiedziała Libby. - Zaklęcie jest
zaadresowane do nas jako jednostki, nie trzy pojedyncze. Zrozumiano,
Sidney? Trzymaj siÄ™ nas obu i nie puszczaj.
- Tak, okay. - powiedziała Sidney Prendergast ospale.
- Wypowiem słowo mocy trzy razy. Przy trzecim razie, Ruszymy się.
Musimy to zrobić razem, w porządku?
- W porządku. - odpowiedział Morris. Miał tak zaciśnięte gardło, że słowa
z ledwością wyszły.
- Levate! - powiedziała głośno Libby.
Morris zacisnął zwieracz mocniej, obawiał się, że może się posikać.
- Levate!
Morris zastanawiał się czy swoim chwytem nie połamie jakiejś małej kości
w lewej ręce Sidney Prendergast.
Libby Chastain, biała wiedzma nadzwyczajna, wzięła głęboki wdech i
zawołała po raz ostatni:
- LEVATE!
Wtedy cała trójka wkroczyła w nicość.
* * * *
Na Ulicy Boyston, ich taksówka zjechała by zrobić miejsce straży
pożarnej kierującej się w przeciwnym kierunku.
- Długi dzień a przeklęty dolar krótki*. - wymamrotał Morris.
*oznacza to samo co "za mało i za pózno"
- Nie całkiem cały dzień. - powiedziała zza niego Libby Chastain. - Tylko
siÄ™ tak wydaje.
Sidney Prendergast użyła chusteczki by wytrzeć sadzę z twarzy.
- Nie wiem co o was myśleć, ludzie, po tym co tam zrobiliście. Chyba
naprawdę straciłam głowę zanim zemdlałam.
- Byłaś przestraszona. - powiedziała Libby. Prawdziwie uzasadniona
reakcja, przy tych okolicznościach.
- Ja nadal nie pamiętam dokładnie jak wydostaliśmy się stamtąd. -
powiedziała Sidney. - Wszystko jest...mgliste. Jak zły sen.
Libby położyła rękę na tyle głowy Sidney.
- Jesteś w szoku, czasem się to zdarza. Nie byłabym zaskoczona gdybyś
zapomniała wszystko co zdarzyło się po rozprzestrzenieniu ognia.
Czułabyś się lepiej gdybyś to wszystko zapomniała.
- Pamiętam tylko, że mówiłaś w kółko jakieś słowa. Levate? Co to jest?
- To coś co mówię w stresie. Jak mantra, pomaga mi się uspokoić.
- Wiecie, pracując w genealogi, musiałam nauczyć się łaciny. Czy tym jest
twoja mantra? Czy to nie oznacza 'wznieśmy się'?
- To prawda. - powiedziała Libby. Zaczęła delikatnie pocierać tył głowy
Sidney. - Ale, prawdopodobnie, o tym też zapomnisz. Nie martw się,
wszystko jest w porzÄ…dku.
- I latanie. - nagle powiedziała Sidney. - to było jakbyśmy latali, wszyscy
troje.
- Ludzie nie umią latać, Sidney. - powiedziała jej Libby. - Wiesz o tym. -
ręka nadal pocierała głowę. - To był tylko sen. Najlepiej jeśli wyrzucisz to
z głowy.
- Cóż, mogę przynajmniej postawić wam kolację dziś wieczorem, po tym
całym myciu się?
- Chcielibyśmy, Sidney, ale Quincey i ja mamy samolot do złapania.
- Oh? DokÄ…d?
- San Francisco - powiedział Quincey Morris.
* * * *
Umieścili Van Dreenana w Holiday Inn, co jemu odpowiadało. Jego pokój
był czysty i stosunkowo cichy, a czułby się nieswojo w jednym z tych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]