[ Pobierz całość w formacie PDF ]

którym znajdowały się matki z dziećmi.
- Pan wie, co było w tej skrzyni? - zapytała Britta Wuttke.
- Ja jej nie otwierałem, ale byłem zdania, że zawiera ona relikwiarz Zwiętej
Korduli.
- Reszta skrzyń została tutaj?
- Dwie skrzynie, które zabezpieczyła moja żona, pozostały w piwnicy, gdzie
je złożono...
Znaków zapytania jest więcej, Androchowiczowi udało się ustalić, że
zawartość skrzyni z mitrą biskupią i innymi eksponatami ze skarbca
kamieńskiego, która - według wykazu Paula Vieringa - została złożona w pałacu
hrabiego, po wojnie poniewierała się w kościele benickim. Nie można jednak
wykluczyć, że po przejściu frontu niektóre dzieła sztuki o wyraznie sakralnym
charakterze, jak części ornatu biskupiego, mogły zostać przeniesione, na
przykład przez mieszkańców Benic, z pałacowych piwnic do kościoła.
Dzieł sztuki sakralnej, do końca 1944 roku przechowywanych w skarbcu
kamieńskim, nie odnaleziono. Nie ma też wyraznych śladów, które mogłyby
sugerować, kto i w jakim celu je zabrał. Pozostają tylko hipotezy. Te zaś można
mnożyć.
*
Jeśli rzeczywiście skrzynia z relikwiarzem świętej Korduli znajdowała się na
wozie jadącym w kolumnie ewakuacyjnej do Wolina, to chyba wszystko
wskazuje, iż to unikatowe dzieło sztuki Wikingów zostało albo zniszczone przez
czołg radziecki, który przewrócił i staranował wóz, albo też zostało zabrane
przez kogoś, niekoniecznie wcale przez czerwonoarmistę, kióry zapewne w
ogóle nie zdawał sobie sprawy z ogromnej historycznej i materialnej wartości tej
owalnej kasetki.
Wiktor Górecki, czołgista z batalionu kapitana Sanaczewa, wspominał po
wojnie, że po obu stronach drogi od Darłówka aż do mostu na Dziwnie stały
powywracane lub zniszczone wozy cywilnej ludności niemieckiej, której
ucieczka przed Armią Czerwoną zakończyła się właśnie tu. Obok wozów
gdzieniegdzie leżały trupy koni oraz walały się opróżnione walizki i skrzynie,
wózki dziecięce, zabawki, pierzyny, garnki i tym podobne rzeczy. Na tym
pobojowisku został najprawdopodobniej wrak wozu z relikwiarzem świętej
Korduli lub z jego trudnymi do zidentyfikowania szczątkami...
Co zaś stało się ze skrzyniami, które pozostały w pałacowych piwnicach?
Wspominałem już, że cześć eksponatów ze skarbca kamieńskiego, które miały
znajdować się w tych skrzyniach, widziano po wojnie w opuszczonym i
dostępnym dla wszystkich kościele benickim.
W tym miejscu trzeba wrócić pamięcią do pierwszych miesięcy
powojennych na ziemiach odzyskanych, gdzie na porządku dziennym były:
bandytyzm, samosądy oraz kradzieże na gigantyczną skalę, które nazywano
"szabrem", a złodziei "szabrownikami". Aupem zorganizowanych band padało
wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość użytkową lub artystyczną. Nie
można zatem wykluczyć, że część skarbów kamieńskich dostała się w ręce
szabrowników, którzy najprawdopodobniej nie zdawali sobie sprawy z ich
ogromnej wartości historycznej. Nie można też wykluczyć, że skarbami
kamieńskimi zainteresowali się żołnierze radzieccy, albo indywidualnie na
własną rękę, albo któraś ze specjalnych grup Armii Czerwonej  zaopiekowała
się nimi i do dziś spoczywają one w muzealnych piwnicach gdzieś w Rosji, na
Ukrainie czy Białorusi ...
W Filmie "Tajemnica skarbu kamieńskiego", a potem również w artykule
Andrzeja Androchowicza padło nazwisko Kuchta. Był to Polak z Brodnicy,
który od 1940 roku jako robotnik przymusowy pracował w majątku hrabiego
von Fleminga. Hrabia był z niego zadowolony. Pozwolił mu nawet ściągnąć do
Benic żonę wraz z dziećmi. I tenże Kuchta wkrótce po wojnie zniknął z Benic.
Gdy na początku lat siedemdziesiątych rozpoczęto poszukiwania skarbu
kamieńskiego, zainteresowano się też i Kuchtą. Nie udało się jednak natrafić na
jego ślad. O niczym to jeszcze nie świadczy. Mógł na przykład umrzeć. Hrabia
zaś niedwuznacznie sugerował przed kamerą, iż Kuchta mógł mieć jakiś
związek ze zniknięciem skarbu kamieńskiego lub przynajmniej jego drobnej
części.
To jednak również tylko hipoteza. Faktem zaś jest, że gromadzone przez
wieki eksponaty nie wróciły do katedralnego skarbca i pewnie już nie wrócą.
ZAGINIONA KSIGA
Do wywiezienia tego unikatowego i jednocześnie bardzo cennego zabytku
nie potrzeba było ani ciężarówki, ani towarowego wagonu kolejowego.
Wystarczyłaby teczka lab mała walizka. Także miejsca jego ewentualnego
ukrycia me trzeba było wyszukiwać w bunkrach czy podziemnych wyrobiskach
kopalń. Można było go bowiem schować gdzieś na dnie kufra, w szafie lub w
szufladzie biurka, nie wspominając już o sejfie jakiegoś milionera-kolekcjonera.
Nic da się też wykluczyć, że ów zabytek mógł zostać zniszczony. Albo
przypadkiem podczas działań wojennych albo pózniej w jakimś zapewne
bezmyślnym szale, być może z głupoty czy niewiedzy. Nie tylko dla polskiej
kultury i nauki byłaby (a może już od dawna jest?) strata ogromna. Tym
większa, że nie zachowała się ani jedna z trzech ręcznych kopii tego zabytku,
ani też fotokopia, sporządzona ponoć na początku XX wieku dla Akademii
Krakowskiej.
Po zabytku tym nie pozostał wiec żaden ślad. Darujmy sobie jednak te
niezbyt zresztą udane kopie i prześledzmy losy oryginału...
*
W połowie stycznia 1945 roku wojska radzieckie z dwóch frontów
białoruskich rozpoczęty - w ramach gigantycznej ofensywy zimowej - operację
wschodniopruską w celu rozbicia stacjonujących na silnie ufortyfikowanym
terenie tej nadbałtyckiej prowincji III Rzeszy wojsk niemieckich. Jednak w
Elblągu, uznanym przez władze hitlerowskie za najbezpieczniejsze miejsce w
Prusach Wschodnich i przekształconym w dobrze przygotowany do obrony
przyczółek - "Brueckenkopf Elbing", w mrozny wtorek, 23 stycznia, życie
toczyło się jeszcze prawie normalnie. Kursowały tramwaje, w kinach
wyświetlano filmy, nawet w teatrze miała się odbyć premiera operetki. I tylko
tłumy cywilnych uciekinierów z innych części Prus Wschodnich przypominały
elblążanom, że niedaleko od miasta toczą się działania wojenne.
Tego, co wydarzyło się w ów wtorek około godziny 18, nikt tutaj się nie
spodziewał. Oto na przepełnione ulice miasta wjechały czołgi z czerwonymi
gwiazdami na wieżyczkach. Tratując wszystko, co napotkały na swej drodze,
tak szybko zniknęły, jak się pojawiły. W Elblągu wybuchła panika...
Czołgi te dowodzone przez kapitana G.A. Diaczenkę, stanowiły wysuniętą
szpicę, która w pościgu za nieprzyjacielem zbyt daleko odbiła się od głównych
sil radzieckich. Gdyby czołgom towarzyszyły pododdziały piechoty, jeszcze
tego dnia Elbląg zostałby zdobyty, a pełne zabytków stare miasto hanzeatyckie
ocalało.
Stało się jednak inaczej. Czołgi dotarły do Zalewu Wiślanego i tam - po
zajęciu stanowisk obronnych - czekały na przybycie głównych sił. Tymczasem
władze hitlerowskie drakońskimi metodami opanowały w mieście panikę i gdy
nazajutrz w pobliże głównego dworca kolejowego dotarły jednostki radzieckie,
"Brueckenkopf Elbing" był gotowy do obrony.
Na plotach, murach budynków i wagonach tramwajowych pojawiły się
napisy wzywające obrońców miasta do walki ze śmiertelnym wrogiem. Na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl