[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tędy...
I to odkrycie miało znaczenie, ale mnie nie przysporzyło radości. Ta biedna wdowa!...
Czeka tam pewnie na nas i płacze. Może już nie ma co jeść?
Tuan, jakby wyczuwając te bolesne myśli, które ani w dzień, ani w nocy nie dawały mi
chwili spokoju, któregoś dnia wieczorem sprawił mi niespodziankę.
- Jutro idziemy do twojego kampongu - oświadczył. - Zobaczymy, jak to wygląda na
miejscu.
Zapłonęła mi twarz. Trzeba było działać, i to działać natychmiast! Ciekawe, co on tam kryje
w zanadrzu? Nie wybiera się chyba bez poważnej przyczyny.
- Znalazł się jakiś sposób? - zapytałem pospiesznie.
Doktor uśmiechnął się.
Poczułem się od razu weselej.
- Kto wie? - rzekł tajemniczo. - Mam pewien pomysł, ale trzeba go jeszcze przemyśleć.
Zdaje się, że to będzie najlepsze...
Nie należało pytać o więcej, tuan był przecież człowiekiem poważnym. Nie tracił słów na
próżno, nie dawał nigdy obietnic nie mających pokrycia. Mój utracony spokój powrócił.
Wyspałem się porządnie tej nocy, a rano pognałem dobrotliwie Udiana, bo się trochę ociągał, i
w trójkę ruszyliśmy w drogę. O dziesiątej byliśmy w kampongu. Wdowa siedziała na progu
tak samo jak wtedy, gdy widziałem ją po raz pierwszy. Była zupełnie załamana. Nie poznała
nas w pierwszej chwili.
- Jesteśmy, matko! - zawołałem radośnie. - Przyszliśmy zamordować demona!...
Kobieta zerwała się z miejsca, w jej oczach przemknęły naraz i niedowierzanie, i nadzieja, i
strach. Doktor nie zwracał na to uwagi, ale z zaciekawieniem obserwował domostwo. Jego
widocznie też uderzyła nędza, która wyglądała tutaj z każdego kąta, czoło bowiem zaczęło mu
się pokrywać zmarszczkami. Zaprowadziłem go do kukurydzy. Gdy byłem tu poprzednio,
część łodyg trzymała się jeszcze. Teraz wszystkie leżały martwe.
- Wyrwijcie - tuan zwrócił się do mnie i do Udiana. - Znoście ostrożnie na jedno miejsce.
Uważajcie, aby nigdzie nie upadł liść...
Wdowa spoglądała przez pewien czas zdziwiona na to, co się tu dzieje, potem jednak też
zaczęła pomagać. Widocznie zaufała mym słowom.
- Teraz podpalcie - rozkazał doktor, gdy po godzinie zakończyliśmy naszą robotę.
Zrobiłem, co mi kazano. Narzuciłem suchych gałęzi i podpaliłem.
Gdy buchnęły płomienie, kobieta załamała ręce i zaczęła rozpaczać. Rozumiałem ją dobrze.
Cały jej trud poszedł na marne. Do chaty zajrzał nieodwołalnie straszliwy głód.
Tuan spoglądał w milczeniu. Dopiero gdy się wszystko skończyło, wydał nowe zlecenie.
- Teraz zasiej na nowo - rzekł, zwracając się tym razem do wdowy. - Jeśli na jakiejś młodej
roślinie znowu ukaże się taki białawy liść - wyrwij i spal. Pamiętaj: nie wolno nigdzie
porzucać, demon bowiem powróci.
- O panie! - boleść wdowy nie miała granic. - Za co ja kupię nasiona? Wszystko, co miałam,
sprzedałam dawno...
- Pójdziesz do tuana Araba - Udian niespodziewanie wtrącił się do rozmowy. - On ci
pożyczy.
Udian niewątpliwie miał dobrą wolę. Tuan Arab rzeczywiście każdemu chętnie przychodził
z pomocą. Może jednak nie wiedział, że za jeden pożyczony gulden bierze on pózniej trzy.
Tak, moi mili, wtedy właśnie tak było. Tuani Arabowie nie tylko modlili się w meczetach, ale
prowadzili również wielkie interesy, i bardzo byli bogaci. Nie dziwiłem się temu specjalnie.
Oni podróżowali do Mekki, byli hadżi i uczyli nas świętej wiary Proroka. Niestety, dla mojej
wdowy byli za drodzy. Nie mogła przyjąć takiej pomocy, bo przecież na pokrycie procentów
nie wystarczyłoby nawet jej domu. Toteż teraz zabrakło jej słów.
Doktor zaś również się nie odzywał. Patrzył w ziemię i w zamyśleniu roztrącał laską grudy.
Wreszcie jego wzrok spoczÄ…Å‚ na zrozpaczonej kobiecie.
- Wez - rzekł jakoś dziwnie zakłopotany, wyciągając z kieszeni dziesięć guldenów. -Chyba
wystarczy?...
Kobieta cofnęła się przerażona. Dla niej, tak samo zresztą jak i dla nas w tych czasach, była
to suma olbrzymia. Doktor wcisnął jej w ręce pieniądze.
- Zasiej kukurydzę - przemówił szorstko, jakby chciał nałożyć na to, co się stało przed
chwilą, pieczęć milczenia - i zrób tak, jak powiedziałem. Gdyby liście zaczęły blednąć, należy
mnie powiadomić.
Wdowa coś tam chciała jeszcze mówić, ale przerwałem jej natychmiast i odsunąłem ją
delikatnie. Nie pierwszy raz byłem świadkiem podobnej sceny. Mój doktor nie znosił
podziękowań ani głośnego wyrażania wdzięczności.
Ruszyliśmy powoli w dalszą drogę, gdy naraz zewsząd zaczęli otaczać nas inni mieszkańcy
kampongu. Nie wiem, jak to się stało, lecz wszyscy już wiedzieli, że do wdowy przyszedł
Dutur z Rajskiego Ogrodu. Do tej pory stali z daleka, bo byli to ludzie dyskretni, tak samo jak
my. Natomiast obserwowali nas czujnie i czekali cierpliwie dogodnej chwili.
Teraz rozległy się prośby:
- O panie, ratuj nam kukurydzÄ™!
- O panie, obejrzyj mój ryż!
- O panie, spójrz na drzewo muszkatowe, które rośnie przy moim domu!
- O panie, obejrzyj waniliÄ™! O panie!...
Doktor był zaskoczony tym zbiegowiskiem, ja natomiast aż płonąłem z radości. To był
wprawdzie Europejczyk, lecz nasi ludzie natychmiast siÄ™ na nim poznali i z miejsca nabrali
ufności. Tak, niewątpliwie była w tym i moja skromna zasługa. Macie rację, przyjaciele
serdeczni. Pamiętajcie jednak, że mój doktor potrafił walczyć z Demonami Zniszczenia i za
pomoc nie wymagał nawet podzięki.
- Panie - przemówiłem kiwając pogodnie głową - to biedni ludzie. Warto im pomóc...
I pomagaliśmy. Chodziliśmy od domu do domu, od pola do pola. Tam gdzie szło o
kukurydzę, nie było żadnych kłopotów. I ryż nie nastręczał szczególnych trudności. Tuan
przyrzekł, że przyśle przeze mnie potrzebne trucizny. Natomiast przy wanilii i drzewach
owocowych coraz częściej stawaliśmy bezradni. Widać było, że drzewo obumiera, ale
najpierw trzeba było znalezć Demona Zniszczenia. Wchodziłem wtedy w koronę, a doktor
starannie oglądał pnie. Nie odchodziliśmy, dopóki nie wynalezliśmy szkodnika. Niestety,
rzadko się zdarzało, aby to był jakiś stary znajomy. Zabieraliśmy go więc z sobą, aby w domu
znalezć przeciw niemu środki zaradcze.
Moja puszka botaniczna wypełniła się szybko, przybyło mi ciężaru, ale nie narzekałem. I
doktor stawał się coraz weselszy. Spodobała mu się ta praca. Gdy nazajutrz opuściliśmy
kampong i zaczęliśmy się wdzierać na stoki Slametu, wyglądał jak odmłodzony. Przypomniały
mi się dawne bogorskie wyprawy. Roześmiałem się. Doktor spojrzał na mnie zdziwiony.
- Panie, brak mi czegoś... - wyjaśniłem udając natychmiast ciężkie zmartwienie.
Doktor pokiwał głową z ubolewaniem.
- Pewnie pajonga? - zapytał.
- Właśnie! - ucieszyłem się z tej domyślności. - Nie ma, niestety, naszego kochanego
pajonga... Co tu teraz wyrzucić w krzaki?
Tuan wywinął młyńca laseczką, jego krok stał się jakoś dziwnie sprężysty. Mógłbym
przysiąc, że miał wtedy ochotę zatańczyć.
XIV
Upłynęło kilka miesięcy. Na okres wielkiego święta chrześcijan - na Boże Narodzenie
- udaliśmy się do Bogoru. Po powrocie życie potoczyło się znowu normalnie. Doktor pracował
gorączkowo, dzieląc swój czas między laboratorium, pracownię domową i liczne wycieczki.
Straszny dongkellan zaczynał się zmieniać w jego rękach w łagodnego baranka. Brał w garść
również inne demony, które męczyły trzcinę cukrową. Badał tę roślinę bardzo starannie,
prowadził liczne uprawy doświadczalne na różnych glebach, nawet na nasyconych solą
terenach nadmorskich. Co pewien czas siadał przy biurku i pisał przez całą noc. Powstawały
wtedy rozprawy, które dziś jeszcze możecie przejrzeć w naszej bibliotece w Bogorze.
Opracowywał teksty przeważnie po holendersku i te były drukowane na miejscu. Wiele z nich [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl
  •