[ Pobierz całość w formacie PDF ]
końca zapisków. - Specjalnie dał się aresztować, by tylko dostać się do zamku w Kamieńcu
Podolskim. Zatrzymał się w karczmie u pewnego %7łyda, niedaleko Bramy Polskiej.
- Czego? - zwróciłem szefowi uwagę na ten fragment zapisków.
Pan Tomasz poprawił okulary.
- Ty masz rację - przyznał uśmiechając się.
***
Następnego dnia pojechaliśmy z szefem i Heleną do Kamieńca. Bohun miał tam
dotrzeć swoim samochodem. Czekał na nas na moście Tureckim zapatrzony w Smotrycz.
- Tak jak pan prosił, uprzedziłem władze i kierownictwo muzeum - rzekł po
powitaniu. - Dokąd idziemy?
- Nad Smotrycz - odpowiedział Pan Samochodzik.
Zeszliśmy po schodkach wybudowanych przy moście.
- Heleno, prowadz nas do Bramy Polskiej, tam poszukamy orła - powiedział pan
Tomasz.
Podeszliśmy do resztek fortyfikacji miejskich. Na Bramie Polskiej, jak nam wyjaśniła
Helena, były trzy baszty, które dawniej podlegały opiece cechu kowalskiego: bramna, w
murze obronnym i umieszczona na skale.
- To tamta - orzekł Pan Samochodzik, wskazując na tę ostatnią.
- Skąd pan wie? - zdziwiłem się.
Szef radośnie uśmiechnął się.
- Uważnie obejrzałem w muzeum zdjęcie twierdzy z początku XX wieku - wyjaśniał. -
W tym miejscu - wskazał współczesny biały domek - stała karczma. Poznałem po stajniach i
dwóch dorożkach zaparkowanych w pobliżu.
- Ma pan oko - powiedziałem z uznaniem. - Jak Kozak na początku XVIII wieku
mógłby w fortyfikacjach zrobić skrytkę?
- Wtedy mury miejskie nie miały już takiego znaczenia - stwierdził szef. - Przecież
były zniszczone po tureckim oblężeniu.
Minęliśmy więc niską kwadratową wieżę nad bramą i drugą okrągłą obok niej i
poszliśmy do ruin tej na skale. Bohun pomagał Helenie we wspinaczce. Dziewczyna z
rezerwą przyjmowała pomoc.
Interesująca nas baszta była niegdyś zbudowana na planie czworoboku. Trudno teraz
było ocenić, jaka była jej wysokość. Szef rozgarniał krzaki, by przyjrzeć się fundamentom
fortyfikacji. Potem wszedł do środka przez niski otwór drzwiowy. Niestety, zejścia do piwnic
były zasypane stertą gruzu.
- Macie latarki? - zapytał wychodząc.
- Mamy - odpowiedziałem klepiąc plecak, gdzie był nasz ekwipunek.
- Dobrze, pójdziemy drogą Franciszka Batury - orzekł Pan Samochodzik.
Wróciliśmy na most i poszliśmy do zamku. Osoba Bohuna wzbudzała u wszystkich
respekt, więc bez trudu uzyskaliśmy wstęp do podziemi zamkowych. Zwłaszcza interesowała
nas ta część, gdzie przetrzymywano więzniów.
- Interesuje mnie, skąd Batura miał sakwę z buzdyganem i notesem, skoro był
więzniem? - dociekałem, schodząc po stromych kamiennych schodach w północnej baszcie
zamkowej. - Przecież strażnicy zabraliby mu to.
- Może nie zabrali, a może Batura ukrył to gdzieś, nim dał się aresztować - wyjaśnił
pan Tomasz.
Zeszliśmy do wiejących chłodem korytarzy. Część przejść była zamurowana,
miejscami natykaliśmy się na zamknięte metalowe drzwi, które - jak nam powiedział Bohun -
prowadziły do pomieszczeń magazynowych. Gdy wróciliśmy pod ziemią w okolice bramy
zamkowej, a więc i rzeki Smotrycz, natknęliśmy się na kręte schody prowadzące na piętro
niżej.
Odważnie zeszliśmy w duchotę i ciemność. Szliśmy wąskimi korytarzami, oświetlając
ściany w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak przejść czy napisów wyrytych na ścianach.
Nagle szef idący na czele pochodu zatrzymał się przy głębokiej wnęce.
- Studnia! - oznajmił.
Zaświeciłem, ale promień latarki nie sięgał lustra wody.
- Myśli pan o tym samym co w Chocimiu? - upewniała się Helena.
- Podobno zamek miał podziemne połączenie z miastem - dodał Bohun. - Nie przez
most, bo ten powstał pózniej, ale pewnie wydrążone w skale, pod rzeką.
Przywiązałem latarkę do liny i opuszczałem ją oświetlając ściany cembrowiny.
- Bingo! - krzyknąłem, gdy pięć metrów niżej dojrzałem wejście do bocznego
korytarza. - Schodzę!
Bohun musiał zostać na górze, bo był dość silny, by utrzymać mój ciężar. Zszedłem na
wysokość korytarza. Wejście było wysokie na półtora metra. Całość wykuto w skale.
Przygarbiony szedłem korytarzykiem, ścierając ramionami wielowiekowy kurz. Nagle po
prawej stronie ujrzałem ceglane schodki prowadzące do góry. Poświeciłem w tamtym
kierunku. Przejście zamykały obite metalowymi sztabami dębowe drzwi z ogromnym
zamkiem i otwieranym wizjerem. Wszedłem dwa metry i z trudem odsunąłem klapkę. Za
niewielką kratą ujrzałem jedynie zwalisko gruzu i kamieni.
Zasypane wejście do tajnego przejścia - pomyślałem.
Wróciłem do korytarzyka, który teraz zaczął stromo prowadzić mnie w dół. Musiałem
ostrożnie stawiać stopy na oślizgłych stopniach wykutych w skale. W pewnym momencie
zamarłem. Ujrzałem bowiem słabo już widoczne odciski butów w szlamie pozostawionym tu
przed laty.
Ostrożnie schodziłem. Jak przypuszczałem, byłem już po południowej stronie skały,
na której stał zamek. Wtedy korytarz skręcił w lewo, a więc zbliżałem się do przejścia pod
rzeką. Za sobą usłyszałem kroki. Obejrzałem się. To był Bohun.
- Helena sprowadziła pomoc - wyjaśnił. - Na górze razem z panem Tomaszem czekają
pracownicy muzeum.
We dwóch weszliśmy do poziomego, ociekającego wodą odcinka podziemnego
przejścia. Miejscami brodziliśmy po kostki w wodzie. Dotarliśmy do rozwidlenia. Poszliśmy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]