[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dzinÄ™ to jest coÅ›.
All right? małe oczka Mr Greena przesunęły się po ich twarzach.
All right powiedziała i uśmiechnęła się. Znowu przeszła na polski. Jeszcze nigdy nie
byłam przestępcą. Ty byłeś?
Wiele razy i także międzynarodowym. Ale to wtedy należało do dobrego tonu odparł
nakładając brudny kitel.
Po paru dniach Felicity została przeniesiona na inną maszynę, a jej miejsce przy wiertarce
zajęła Karina.
Firma Metal Works Gerald Green & Richard Jones Ltd. była jednym z ciemnych, ob-
skurnych warsztatów, wciśniętych pod przęsła kolejowego wiaduktu pomiędzy Cambridge
Heath Road a Clare Street. Naprzeciw, po drugiej stronie zakurzonej Cambridge Heath, znaj-
dował się wśród ruder stary szpital, nieco dalej ubożuchne sklepiki i jadłodajnie cypryjskich
Greków, a bliżej stacji undergroundu kościół, ratusz i muzeum zabawek.
Usytuowanie właśnie tego ostatniego przybytku wśród szarych, zaniedbanych domów tej
ubogiej dzielnicy East Endu zakrawało na drwinę lub ponurą ekstrawagancję.
Od strony szerokiej Cambrigde Heath Road świat był jednak i tak weselszy.
Beznadziejność, i to w tym najbardziej ponurym wydaniu, zaczynała się naprawdę tuż za
wiaduktem. Nowe bloki mieszkalne, stojące tu i ówdzie, nie były w stanie przesłonić dojmu-
jącego klimatu nędzy i zapomnienia małych, wąskich uliczek ciągnących się mila za milą w
rejonie Hackney Road aż po Queensbridge czy nawet Kingsland Road.
Zbiegając co rano w tłumie spieszących do pracy po stromym upłazie, wiodącym do stacji
Highgate, mieli jeszcze tylko chwilę dziennego światła po wyjściu na Bethnal Green. Pózniej
słońce zastępowały neonowe lampy, przyczepione do nieopisanie brudnych ścian warsztatu.
Pracę zaczynali o dziewiątej, a kończyli o siedemnastej lub osiemnastej z półgodzinną
przerwÄ… na lunch.
Początkowo jedynym zródłem informacji o otaczającym ich świecie stały się opowieści
szefów przy herbacie. Tea time nie był tu celebrowany, lecz za to aranżowało się go ad hoc,
i to kilkakrotnie w czasie dniówki.
Na umieszczonym poziomo kreślarskim stole leżała płachta brudnego, pogiętego od gorą-
ca, niebieskiego plastyku, a na niej znajdowały się kubki i elektryczny imbryk ze zniszczoną
wtyczką. Któryś z szefów zagotowywał herbatę i kiedy była już przyrządzona, obwieszczał
ten fakt donośnym nawoływaniem. Do dobrego tonu należało wówczas przeciąganie pracy,
jakby się absolutnie nic nie słyszało, a to czy wybije się sztancą więcej, podobnych do monet,
krążków, czy też więcej wyboruje otworów w połyskujących kątownikach, było w tej chwili
najważniejsze. Rozmowy były niezwykłe. Dwaj właściciele firmy istnieli i współdziałali ze
sobą na zasadzie antagonistycznego małżeństwa. Zachowanie bezstronności w tym układzie i
77
nieopowiadanie się po stronie żadnego z nich stawało się w miarę upływu czasu coraz trud-
niejsze. Karina pierwsza nie wytrzymała.
Wierzę w pana maszynę oświadczyła któregoś dnia.
Widzisz, wierzy! Jones wytrzeszczył oczy, spoglądając na swego partnera. Bo to jest
najtańsza waga do drobnicy, jaką można wymyślić. Mówiłem ci, trzysta funtów z robocizną i
ani jednego mniej. Hindusi kupiÄ….
Setny genialny pomysł pana Jonesa Green uśmiechnął się jadowicie. Skąd ty znaj-
dziesz tych Hindusów?
Zrobi się reklamę, publicity i, zobaczysz, będą walić drzwiami i oknami.
To ma sens oświadczył James Dell.
Tu jest... rysunek. Niech pani się popatrzy! Richard Jones wyjął brudny kawałek papie-
ru z szuflady. Wszystko, co mówił, było kierowane wyłącznie do Kariny. Dokładnie obli-
czyłem. Może działać z fotokomórką albo bez. Naturalnie bez fotokomórki będzie o wiele
tańszy. Tu, do pojemnika, wsypuje się dajmy na to ryż, fasolę albo kaszę. Tu się kładzie
odważnik i ustawia przełącznik na taką wagę produktu, jaką się chce. Potem tu się naciska i
już gotowe!
I to będzie dokładnie? rzekła Karina z tak szczerym zainteresowaniem, iż redaktor za-
mknÄ…Å‚ na moment oczy.
Ja śnię. To wszystko jest nieprawdziwe. Moja żona siedzi na brudnym, pokrytym setkami
narzędzi warsztacie. Ma na sobie poplamiony fartuch i dyskutuje o jakiejś wadze, która ma
odmierzać równe porcje ryżu i prosa dla Hindusów.
Nie jestem na kopalni Ilwitz, a ona to nie Helga. Nie ma Hartmanna ani Rudiego... Jeste-
śmy oboje na Bethnal Green, a co rano odwiedza naszych szefów jeden z miejscowych ban-
dziorów, »opiekujÄ…cy siÄ™« ich firmÄ….
Przecież to jest... rzekł nagle po polsku.
Co, nie wierzysz, że to może być dobra waga? powiedziała. Pokazywał mi wczoraj
swoje inne dwa wynalazki. Uważam, że jest zdolny.
Słuchaj, ile ci potrzeba pieniędzy na wszystko, co chcesz kupić? spytał bez żadnego
wstępu.
A co, masz już dość? Mówiłam ci, możesz sobie siedzieć w domu i pisać o czerstwych,
angielskich dziadkach, biegających w dresach po ulicach. Ja będę pracowała. Mam pewien
plan. Sam chciałeś robić to, co ja.
Tak. Sam chciałem opuścił głowę.
Jesteś jak naładowany do ostateczności akumulator, który leży na śmietniku i wie już, że
nie zapali sobą choćby najmniejszej żarówki. Akumulatory nie eksplodują. Parcieją tylko od
środka.
Broń się jakoś, do diabła! Kochać kogoś to nie znaczy ustępować we wszystkim. Kochałeś
naprawdę dwa razy w życiu i dwukrotnie robił się z ciebie zwykły, przygnębiający mięczak.
Jak widzisz, ona jest silniejsza, niż sądziłeś. Bije cię ponadto na głowę zdolnością asymilo-
wania siÄ™. Jest wszÄ™dzie »u siebie«, a ty nigdzie. Czy mógÅ‚byÅ› kiedykolwiek przypuÅ›cić, że ta
elegantka tak łatwo przywyknie do podobnych warunków pracy? %7łe paradując w ciągu dnia
w koszmarnym, poplamionym fartuchu już wieczorem jeśli potrzeba zdoła przetwarzać
się w wytworną dziewczynę, adorowaną przez wszystkich dookoła?...
Rozmawiali wciąż jeszcze o wadze. Podszedł do kantorka, obok wyjścia na ulicę. W
uchylonej bramie ukazał się właśnie szczur. Szary kształt przywarł do ziemi i powoli wysunął
się na płytę chodnika.
Redaktor znowu cofnął się myślami do warsztatu na kopalni Ilwitz. Na ścianie kantorka
wisiała upstrzona muchami fotografia przedstawiająca scenę koronacji królowej Elżbiety II.
Nakręcił numer. Tego dnia w mieszkaniu na Archway rezydowali jego prawowici właści-
ciele. Nazajutrz mieli znowu wyjechać.
78
Do Mrs Legut dzwonili jacyś dwaj panowie i zostawili swoje numery telefonów, a do
pana nie było telefonu w głosie Margaret Cloud, żony Charlesa, brzmiała nutka zdziwienia.
Już nie zadzwoni. Najwyższy czas, aby przestać czekać.
Wrócił do pracy. Tłukli, rąbali, piszczeli, dudnili już wszyscy dookoła. Karina odwróciła
się na swoim stołku. Oczywiście nie dosłyszał, co powiedziała, więc podszedł bliżej. Zmiała
siÄ™.
Obłęd, co? Nawet nie słychać, że sobie podśpiewuję.
Przyszedł list z redakcji. Naczelny oznajmił, że bezpłatny urlop w tej sytuacji to tylko for-
malność. Chwalili to, co napisał o starym aktywiście polskiego klubu, i prosili o coś nowego.
Siedział przy biurku, usiłując bezskutecznie zebrać myśli.
Ubiegły wieczór spędzili oboje po pracy w restauracji Luba na South Kensington. Przy-
siągłby, że przy sąsiednim stoliku siedział w większym, rozbawionym towarzystwie siwy,
usztywniony i jakby zamieniony w posąg major Karwiński.
Nie był pewien, lecz samo przypuszczenie sprawiło, że prawie nie słyszał muzyki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]