[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zęby, pochylał się i mieszał patyczkiem w ka\dym naczyńku, matka kroiła z jedwabiu białe chusteczki,
ksiądz dziekan związywał je nitkami w połowie, a ka\dą połowę znowu w połowie i ściskał ten jedwab, tak
jak otwiera się kwiat maku. Pan kierownik zanurzał te szmatki na przemian w kolorowych miseczkach,
wszyscy bawili siÄ™ jak dzieci, nawet pan aptekarz.
Nie umiałem sobie wytłumaczyć: po co to wszystko? Na co się to mo\e przydać?
Wkrótce jednak zrozumiałem to.
30
Kiedy rozwiązało się nitki i potrząsnęło ka\dą gorącą szmatką, z tych gałganków rodziły się piękne
batystowe chusteczki i pan aptekarz natychmiast je prasował, zawiązawszy sobie przedtem przy akompania-
mencie wybuchów gromkiego śmiechu mamusiny fartuszek. I ju\ na sznurze nad płytą kuchenną suszyły się
te chusteczki niczym pawiki, niczym skrzydła rusałki sadownika, metalicznie błękitne i zielone, i czerwone
kolory w symetrycznych kręgach jak barwne tarcze. I ju\ powiewały te chorągiewki w ciepłych powiewach
unoszących się znad rozpalonej płyty.
Potem pan aptekarz wziął centymetr krawiecki i zaczął ka\demu mierzyć nogi i obwód w pasie, i ręce
zgięte w łokciu, i wszystko to zapisywał na papierowej torebce po mące, w końcu ksiądz dziekan tym sa-
mym centymetrem wymierzył pana aptekarza, a kiedy mierzył go w kroku, wszyscy śmiali się do łez.
A ja przez kuchenne okno patrzyłem dalej: matka z ogromnym zapałem wysunęła maszynę do szycia i
zasiadła przy niej, a mę\czyzni podawali jej te chusteczki, mamusia zaś, pochylona, obu nogami naciskała
pedał, i maszyna terkotała, i z drugiej strony wyciekały pasma zszytych chusteczek, i mę\czyzni nanosili
centymetrem wymiary, ka\dy siadał na krześle i szył. Niczym jakieś szwaczki szyli ci mę\czyzni, popijając
wcią\ piwo i śmiejąc się z byle powodu, wszystko budziło ich śmiech.
Odwróciłem się: za sadem wznosił się browar niczym tajemniczy zamek, a na tyłach ciągle jeszcze pra-
cował wyciąg wiaderkowy lodowni, świeciły tam \arówki i lampy, zarysy słodowni wydawały się siarkowo-
\ółte, a niebo fioletowe, oświetlona zaciernia lśniła wszystkimi okienkami, całe ściany składały się z samych
tylko \ółtych okienek, warzelnicy chodzili wokół kadzi, opierali się o balustradę, pochylali się nad otworem
i obserwowali zacier, wokół ich głów unosiła się para i łączyła się nad kotłem niczym łodyga cebuli, fury
lodu stały w kolejce i lód był błękitny z czerwonymi odcieniami \arówek oświetlających zaciernię z ze-
wnątrz. Wszystko to wyglądało razem jak obraz Sądu Ostatecznego, który wisiał na plebanii w postaci oleo-
druku, a tymczasem z terkocącej maszyny do szycia wyciekały nogawki ze zszytych batystowych chuste-
czek. Ojciec odstawił garnuszek, on równie\ patrzył na rozbawione towarzystwo podobnie jak ja, ale po
chwili wszedł do pokoju i równie\ pozwolił zmierzyć się tam \ółtym krawieckim centymetrem. Po cichutku
wśliznąłem się do sieni do kuchni, wszyscy w pokojach zajęci byli zszywaniem batystowych chusteczek,
zgasiłem światło i usiadłem na krześle przy oknie, i spoglądałem w półmroku w głąb oświetlonych pokoi, w
amfiladę trzech oświetlonych pokoi, kropionych z góry, z \yrandoli, lśniących mosiądzem, wysokie polakie-
rowane na biało drzwi w obu swych skrzydłach odbijały niewyraznie światła i postaci gości, którzy
zręcznymi palcami szyli z chusteczek jakieś bluzki, jakieś powiewne kaftany. Ksiądz dziekan przyszywał do
dziurek na guziki ogromne czarne pompony, usypiałem, ale kiedy uniosłem powiekę, widziałem wcią\, jak
praca przy szyciu kostiumów posuwa się naprzód. Mama ruszyła się z miejsca, wyciągnęła z kredensu i
przyniosła na środek pokoju ogromną papierową torbę i wyjmowała czarne czapki, do których ksiądz dzie-
kan przyszywał długie pawie pióra, po czym rozdawał je natychmiast ka\demu, kto nastawił głowę.
Usnąłem, spałem z zało\onymi rękoma jak bileter w kinematografie; obudziła mnie nagła cisza. Wy-
ciąg wiaderkowy przestał pracować, ale najpierw przez jakiś czas pobrzękiwały puste wiaderka, nawet ten
wyciąg uda się na spoczynek, pójdzie spać, zaciernia wcią\ jeszcze była cała oświetlona, ale znad kotła nie
unosiła się ju\ para, nikt nie chodził ju\ po kru\ganku z \elazną poręczą, zaciernia była czysta, pełna mosią-
dzu oraz instrumentów do pomiaru temperatury, sto okienek, które dzieliły szklaną ścianę zacierni, przypo-
minało zszyte chusteczki ze szkła. Ze ślizgawki wcią\ jeszcze słychać było szmer ły\ew, najpierw odgłos
dotykającej lodu ły\wy, po czym długie pociągnięcia ostrza i znów spieszny ruch nogi, ły\wa zakreśla krąg i
ły\wiarz rozkłada ręce, jakby grał i rozciągał na całą długość miech harmonii.
Kiedy uniosłem zmęczone powieki i zajrzałem do pokoju naszego słu\bowego mieszkania, snuli się
tam pierroci, arlekini czy te\ trefnisie. Mieli rzeczywiście piękne luzne stroje pełne pawich ok, nawet ojciec
miał na sobie stój pierrota, głowę zdobiła mu czarna obcisła czapeczka i wspaniałe pawie pióra sterczały mu
z głowy; co więcej byli upudrowani i wyniośle przechadzali się tam i z powrotem.
Mamusia, przebrana za pierrota, dreptała tu i tam drobnymi kroczkami, oblał mnie war, bo nie lubiłem
mamusi właśnie za to, \e nie wygląda jak matka, ale jak moja starsza siostra. Nie przepadałem za nią, bo cią-
gle chciała być młoda, bez mała młodsza ode mnie, lubiła bawić się w teatr i chętnie mówiła tak jak w te-
atrze, a ja tego nie chciałem, bo ja chciałem, \eby mama wyglądała jak moja chrzestna Nany, \eby była
odrobinę tęgawa, \eby ju\ zbytnio o siebie nie dbała, \eby nie zastanawiała się, co na siebie wło\yć, \eby
nawet nie czytała, co tam nowego w świecie mody, \eby nieustannie pachniała kawą i chlebem i \eby wcią\
była w domu, i \eby była zmartwiona i nieustannie zatroskana o rodzinę i ogród.
Moja mama wraz z księdzem dziekanem przynieśli du\e owalne lustro i ka\dy pierrot chciał się
przejrzeć, ale ka\dy chciał być widziany zupełnie inaczej ni\ przedtem, zanim wszedł w lustro. Spo-
strzegłem, \e nawet ksiądz dziekan stara się wyglądać ładniej i bardziej stanowczo i \e właściwie ka\dy
boi się siebie samego. Ojciec tak był tym przejęty, \e stanął w ten sposób, i\ jeden bucik, teraz zauwa\yłem,
\e wszyscy mają nowe czarne lakierki z czarną kokardą na podbiciu, postawił na niskim stołeczku, pochylił
się i zgięty łokieć oparł o kolano, i głowę zło\ył na dłoni, i stał tak zamyślony; mama wybiegła i przy-
dreptała z powrotem niosąc kubełek, i postawiła ten kubełek na podłodze pod ustami zamyślonego taty,
31
jakby za chwilę miał zacząć wymiotować. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ale wkrótce ucichli, bo ka\dy
pragnął zobaczyć, czy mu do twarzy w kostiumie pierrota. Tatusiowi było w nim najbardziej do twarzy, nie
pragnął jednak popatrzeć na siebie, nie marzył o tym, chciał być taki, jaki jest. Tatuś był bardzo przystojnym
mę\czyzną, znacznie przystojniejszym ni\ ktokolwiek inny spośród gości, ale w gruncie rzeczy był biedny,
bo najchętniej czytał Bankructwo sklepikarza i uwa\ał się za owego nieszczęsnego sklepikarza.
Mama klasnęła w dłonie i zawołała radośnie:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]