[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciebie przy- szedłem...
- Jak miałem ci powiedzieć? Nie wiedziałem, kto kryje się pod tą maską. Równie dobrze mogłeś
być podstawiony przez nich. A dzisiaj... nie chciałem mówić w obecności Courta. Musiałem
postąpić, jak normalny człowiek - we zwać policję - okazać właściwe reakcje. Dopiero kiedy rzu
ciłeś się na Courta, upewniłem się co do ciebie.
- No już dobrze. Tracimy tylko czas. Wiedzą; że Co- urt... jest zniszczony. Będą go szukać. Co
zrobimy?
29
- Sam chciałbym to wiedzieć. - Wallinger wstał gwał townie i zaczął przechadzać się tam i z
powrotem po poko- ju szybkimi, nerwowymi krokami. Niewiarygodne było, że tę idealną kopię
człowieka poruszają przewody, nie ner wy - stalowe sprężyny zamiast mięśni. Podobieństwo było
tak niesamowicie idealne nawet co do sposobu rozumowa- nia...
Pełne koło, pomyślał Bradley z mieszaniną tryumfu i oba- wy. Jeśli to prawda, przeszli samych
siebie. Stworzyli tak idealnego androida - jeśli to w ogóle prawda - że ten za mierza wykończyć
cały ich rodzaj. Nie mogą pozostawić go przy życiu. Gdy tylko nabiorą co do niego
najmniejszych po dejrzeń, będą musieli go zniszczyć. Każdy kij ma dwa koń ce. Budując
pierwszego udanego androida rasa ludzka wy dała na siebie wyrok, który utrzymywał się w mocy
aż do chwili wyprodukowania przez roboty pierwszego udanego humanoida. Jest równie
niebezpieczny dla nich, j ak oni dla nas. - Przyjrzał się bacznie Wallingerowi.
- Co do nich czujesz... do androidów? - spytał.
- To mieszane uczucie - uśmiechnął się z przymusem Wallinger. - Moja postawa kształtuje się,
oczywiście, już od dłuższego czasu, ale aż do chwili obecnej nie opowiada łem się zdecydowanie
po żadnej ze stron. Nie wiem, jak określić, co czuję. Zagubienie. W praktyce, nieprzynależ ność
do żadnej ze stron. Wydaje mi się, że czuję dokładnie to samo co ty do rasy ludzkiej - że jestem
jej czÄ…stkÄ…. Bo jestem jej czÄ…stkÄ…. Zbyt dobrze mnie skonstruowali. Ale ilu ludzi, znajÄ…c prawdÄ™,
zaakceptowałoby mnie? A nie ma już dla mnie powrotu do androidów, skoro raz ich zawiodłem.
Nie należę do żadnej ze stron. Wiem tylko, że ja... - Ur wał nagle, uśmiechnął się i po chwili
zastanowienia powie- dział: -Mówię jak człowiek, myślę jak człowiek, pozbyłem się
androidzkich zachowań. Rozumiesz? Kiedy próbuję ci opisać uczucia androida, ubieram to
automatycznie w słowa Szekspira albo świętego Pawła. W słowa ludzi opisujące uczucia
człowieka. Ale wciąż patrzę na wszystko jak przez szybę... - Przyłożył rękę do oczu, które, jak
wiedział Bradley, były soczewkami, nie żywą substancją. - Widzę przez tą szybę w ciemnych
barwach...
Po tych słowach na dłuższą chwilę zapadło między nimi milczenie.
- No tak - westchnął w końcu Wallinger - a więc spa- da to na mnie. Ja ich znam. Ty nie.
- Jak mam ci pomóc?
- Idz do domu. Zostaw mi numer swojego telefonu i nie ruszaj się stamtąd, dopóki nie zadzwonię.
Dobrze? Mam pe wien pomysł dotyczący pozbycia się... tego... - Wskazał na człekokształtną
30
kupę przewodów, ciała i stali leżącą na podłodze. - Muszę zrobić to sam. Potem, jutro, zatele
fonuję do ciebie. Ale cokolwiek się wydarzy, Bradley, nie opuszczaj swojego mieszkania, póki
się z tobą nie skon taktuję. Nawet nie otwieraj drzwi! A co najważniejsze, nie puszczaj pary z ust
o tym, co się wydarzyło. Jeśli to zro bisz...
- Jeśli to zrobię, wyląduję w sali bez klamek - wpadł mu w słowo Bradley. - Wiem. Poza
androidami nikt by mi nie uwierzył, a one byłyby niezmiernie rade, gdybym się zdradził. Nie
obawiaj się, będę trzymał język za zębami. Ale nie każ mi zbyt długo czekać, dobrze?
- Będę się starał - obiecał Wallinger.
Schodząc po schodach na ulicę Bradley zerknął w górę. Z korytarza obserwowała go dwójka
dzieci. Dziewczynka uśmiechała się. Wskazała palcem na braciszka, a potem po- machała
Bradleyowi kiwając główką. Naszło go dziwne uczucie, że stara się mu w ten sposób coś
przekazać. Ale za jej uśmiechem kryła się wiedza dziecka, ezoteryczna, nie przyswajalna przez
umysł dorosłego.
Bradley pomachał jej w odpowiedzi i oddalił się chodni- kiem.
Gdy się obudził, było jeszcze ciemno. Leżał przez chwilę cicho, oszołomiQny, zastanawiając się,
gdzie jest i co wyrwa ło go ze snu. Nie widział zegarka, ale w powietrzu unosiła się
nieruchomość przedświtu.
Potem zobaczył światło wpadające do pokoju przez szpa rę między podłogą a drzwiami i usłyszał
ciche głosy rozma wiające za nimi. Leżał we własnym łóżku, a tam był jego pokój gościnny, ale
dlaczego paliło się w nim światło i czyje to były głosy, nie potrafił odgadnąć.
Wstał i skradając się boso po podłodze podszedł do drzwi. Uchylił je na kilka milimetrów. W
[ Pobierz całość w formacie PDF ]