[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Otóż nie gadanie. Matka tym razem miała słuszność. Następne godziny zgotowały mi radosną
niespodziankę i przywiodły na pamięć starą prawdę o zwodniczości pozorów. Rzekoma
poczwar-ka przedzierzgnęła się w barwnego motyla, promieniującego utajonym dotychczas
wdziękiem. Odkryłem piękny polny kwiat, obok którego ludzie przechodzili obojętnie, nie
domyślając się jego powabu. Lubiłem odkrywać niedocenione kwiaty; była to moja myśliwska
pasja.
Powoli zacząłem uświadamiać sobie, jak pomyślnie dla nas potoczyły się wypadki: Velomody jako
moja vadi to dopełnienie przez Ambinanitelo starego obyczaju gościnności, to czyste
sumienie wsi wobec nas, to rzeczywiste, żywe sprzęgło przyjazni między mną a mieszkańcami
wsi.
32, Rzeka jest zła
Hale, zdobne, górnolotne ptaki. Czaple vurumputsy. Było ich zawsze osiem. Co dzień, od
niepamiętnych ponoć czasów, posłuszne odwiecznym prawom instynktu, zjawiały się nad doliną
o tej samej porze dnia: na pół godziny przed zachodem słońca. I zawsze leciały nad samą rzeką,
jak gdyby nierozerwalnie związane z jej biegiem. Gdy mijały naszą wieś, ich cichy, biały lot był
jak powiew jasnych myśli. Były to piękne ptaki górnolotnych wzruszeń.
Malgasze lubili te czaple. Kroczyły one dostojnie po ryżowiskach, jak gdyby czuły się same
gospodarzami. Ich białe plamy na polach należały do znamion krajobrazu rnadagaskarskiego na
równi ze skrzydlatymi drapieżnikami, kaniami, zwanymi tu po.-
150
pango, które zakreślały wysokie koła nad każdą wsią malgaską w wypatrywaniu kurcząt.
Vurumputsy najczęściej przebywały w towarzystwie bydła; widocznie łowiły wielkie gzy i
kleszcze. Francuzi nazywali je pic-boeuf, lecz ich głównym pokarmem, jak u wszystkich czapli,
były na pewno żaby i małe rybki żyjące na ryżowych błotach.
Ukazanie się ośmiu czapli nad rzeką oznaczało koniec dnia w Ambinanitelo. Więc przerywałem
pisanie, zamykałem zeszyt i szedłem nad Antanambalanę. Nad wodą czekała mnie co dzień ta
sama niespodzianka: podziwiałem ogrom rzeki, rzeki górskiej, powstałej niedaleko w górach, a
przecież potężnej jak dolna Wisła. Skąd brało się w tej ciżbie gór tyle wody?
Białe czaple vurumputsy odleciały ku zródłom rzeki; goniła za nimi i moja myśl, jak gdyby
wplątana w ich ptasi lot. Tajemnica zródeł nęciła zawsze człowieka, do zródeł zawsze się
tęskniło. Była to tęsknota i namiętny nałóg ludzi i białych czapli.
Lecz potem mroki krzepły, lasy na stokach ciemniały, szczyty coraz ostrzej wkłuwały się w niebo i
budziła się wyobraznia Mal-gaszów: że rzeka to zwierz. Dziki, straszny, wyrywający się ze
skłębionych gór jak wściekły pies z klatki, zwierz tak żywy, jak żywe były krokodyle, węże i
białe czaple. I tym grozniejszy, im głębsza noc.
Wówczas trącała mnie Velomody, moja vadi, na znak, że się boi i że czas wracać do domu.
Przedtem, idąc do rzeki, Velomody szła swobodnie o kilka kroków za mną, jak wypadało dobrze
wychowanej Malgaszce. Teraz, z wieczora, bała się rzeki i jej duchów i kroczyła ostrożnie
przede mną, tuż blisko, muskając plecami moją pierś. Bliskość mego ciała dodawała jej
pewnoÅ›ci siebie. Ów niemy, najprostszy dowód zaufania sprawiaÅ‚ mi przyjemność i napawaÅ‚
dumą: dziewczyna uznawała moc białego męża, zdolnego zasłonić ją od malgaskich upiorów.
Nie było w drodze powrotnej między nami żadnych słów, a jednak łączył nas silny węzeł i jakby
malgaski ślub.
Zanim dochodziliśmy do naszej chaty, rozlegał się na niedalekim ryżowisku gromki krzyk żab.
Kiedyś Bogdan wyraził słuszne zdanie, że żaby madagaskarskie z wyglądu mało różniły się od
naszych europejskich, natomiast odmienność ich ujawniała się
157
w groteskowym głosie. To prawda. %7łaby na ryżowisku, witające nas co wieczór, krzyczały jak
roznamiętniony, wielotysięczny tłum ludzi. Podobieństwo było tak uderzające, że wytwarzało
czasem dziwaczne skojarzenia i nagle wydawało mi się, że słyszę jakiś burzliwy wiec w dużym
mieście.
Tysiąc ludzi rozmawia! odezwałem się wesoło do Ve-lomody.
Nie ludzie, to duchy rozmawiają! poprawiła mnie dziewczyna skromnym głosem i zaraz
dodała: Dobre duchy!
Teraz Yelomody odetchnęła z ulgą, gdyż bliskość chaty i żab rozpraszała jej lęk. Dziewczyna już
nawet zupełnie się uspokaja: z drugiej strony wsi odzywały się nowe żabie chóry, a w trzecim
miejscu jeszcze inne. Wszystkie na tę samą nutę ludzkiego zgiełku. Zanim noc zapadła,
życzliwe duchy otoczyły całe sioło zwartym pierścieniem głosów i tak rozprawiały aż do
przedświtu zapewniając ludziom bezpieczny sen.
Nad ranem milkły, lecz krzyk podejmowały innego gatunku żaby, jeszcze osobliwsze. Skrzypiały
metalicznie jak nie oliwiona oś toczącego się wozu. Złudzenie było znowu tak doskonałe, że
można było prawie przysięgać, iż to jakieś kolumny zgrzytających wozów krążyły dokoła
osiedla. Trwało to długo w dzień, do pierwszych promieni słońca; wtedy dopiero wozy cichły.
Pewnego poranku zbudziła mnie ze snu nieprawidłowość głosów, jakiś niebywały rozdzwięk w
przyrodzie. To żaby naśladujące tłum ludzki powariowały i wciąż jeszcze krzyczały, pomimo że
nastał już jasny dzień. Krzyczały donośniej niż zwykle, a zgrzytające osie, drugi gatunek żab,
rozpętały się również na dobre i pędziły jak na złamanie karku. Kakofonia niebywała.
Velomody wróciła z dworu i odezwała się przez zaciśnięte gardło:
Rzeka...
Gdy wyszedłem z chaty, oczom przedstawiła się wspaniała groza. Powódz zalała całą dolinę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]