[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ci piszczący ptak bezwładnie zamachał skrzydłami, przetarł spocone czoło grzbie-
tem skrzydełka i zemdlał z gorąca.
Pani Grynpis wrzasnęła cienko, widząc, jak ptaszek pikuje z aerodynamiczną
gracją puchowej poduszki. Wypchanej cegłami.
 Szybciej!  poleciła.  Biegnijcie!  Jej oddani pomocnicy rozproszy-
li się, rozciągając koc, i zaczęli desperacko biegać tam i z powrotem, usiłując
znalezć się dokładnie pod spadającym ptakiem, jak strażacy asekurujący skoczka-
-samobójcę.
Ułamki sekundy pózniej Zwierk wziął do ręki omdlałego ptaka. Ligustr uniósł
dłoń, wskazując stado jemiołuszek, które wpadły w duszący dym i leciały na spo-
tkanie niemal pewnej śmierci na skałach.
Pani Grynpis gruchała i gdakała, tuląc do piersi niezwykle rzadką rybitwę,
ciężko dyszącą z otwartym dziobem i przewracającą oczkami w ataku gorąca.
Wachlując ją swoją bitewną bejsbolówką, pani Olivia postanowiła, że położy kres
tej katastrofie ekologicznej. JakoÅ› to zrobi.
Było już jednak za pózno, by zapobiec hekatombie jemiołuszek. Z jękiem
przerażenia pani Grynpis ostrożnie ułożyła rybitwę na kamieniu i zwróciła uwagę
ku spadającym na ziemię różowozielonym ptaszkom.
 Nie stójcie tak!  krzyknęła do swoich popleczników, kilka cali nad zie-
mią łapiąc trzy ptaszki do swojej czapki. Z wyciągniętą ręką rzuciła się na pomoc
pozostałym i wzdychała z ulgą za każdym razem, kiedy udało jej się chwycić
w dłoń któregoś ze swoich pierzastych przyjaciół. Wszędzie wokół niej ekolo-
giczni wojownicy robili to samo.
Kilka minut pózniej pięćset z trudem chwytających powietrze jemiołuszek,
kruszpaków i rybitw zalegało na ziemi, małymi dzióbkami łapały gorętsze z każdą
minutÄ… powietrze.
* * *
Daleko, po drugiej stronie jeziora Hellarwyl dwanaście ogryzionych pospiesz-
nie wielkimi siekaczami świerków wylądowało na jednym stosie. Kawałki drew-
na leciały na wszystkie strony, coraz więcej i więcej bobrów przyłączało się do
pracy, zwalały całe zagajniki i ciągnęły pnie, każdy do swojej tamy. Kolonia sta-
ła się prężnym ośrodkiem nadaktywności. Przypominające wiosła ogony uderzały
w błoto na całym terenie mokradeł. Kolejne strumienie zamieniały się w sadzawki
i stawki. Po drugiej stronie jeziora rozsiadła się kolonia bobrów, zajmując obszar
pokrywajÄ…cy siÄ™ nieuchronnie rosnÄ…cÄ… chmurÄ… czarnoczerwonego dymu ulatujÄ…-
214
cego ze szczytu Ciemnej Góry.
Wraz z ekspansją chmury następowała ekspansja gorąca; suche, piekące,
śmierdzące siarką ciepło zwiększało temperaturę powietrza w zatrważającym
tempie. Na mokradłach pełnych powiększających się bobrzych tam tonęły ku-
py gnijących liści. Wodorosty i bakterie rzucały się na nie z nietypową dla siebie
gorliwością.
Pośród stopniowo nagrzewających się i gwałtownie tracących pęd martwie-
jących wód pojawiły się pękające na powierzchni bańki metanu. Ich zawartość
ulatywała ku potężnej chmurze chtonicznych dymowęglanów.
* * *
Flagit przeskakiwał po dwa stopnie schodów prowadzących na szczyt drapa-
cza powłok, jego kopyta mocno uderzały o twardy kamień. Wielebny Hipokryt
gorączkowo usiłował wyrwać się spod pachy demona  na próżno, opór okazał
się bezcelowy. Trzema potężnymi susami Flagit znalazł się na szczycie schodów,
kopniakiem otworzył drzwi do Transcendentalnego Biura Podróży, rozejrzał się
i wpadł do magazynu. Warcząc i szczerząc się, rzucił Hipokrytem przez jaskinię,
krótkim spojrzeniem omiótł stertę rurek w rogu. Przeklęci mechanicy, że też nie
raczyli po sobie posprzątać! Zaklął, splunął i odwrócił się do Hipokryta.
 Gratuluję pomysłu, panie Wielebny  zakpił.  Należy ci się dycha za
wysiłek. Szkoda, że nic z tego nie będzie! Ha! Nic mnie już nie powstrzyma. Nic!
A nawet gdyby coś się znalazło, i tak jest już za pózno. Oddam to d Abalohowi
i odbiorę swoją zasłużoną nagrodę. Miejsce po jego prawicy, cztery kąty we
wszystkich luksusowych wulkanach i tyle martini z lawą, ile będę mógł wypić! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl
  •