[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie czułem się gorzej. Może to zdziałał wspaniały, zdrowy klimat górski, a może organizm
przystosował się do nowych warunków życia? Mimo to bardzo mnie ucieszyła decyzja Karola,
by skrócić godziny pracy. Oświadczył, iż w drodze powrotnej musimy znajdować się w pełni sił,
a nie stanowić gromady całkowicie wyczerpanych ludzi.
Ponieważ nie natrafiliśmy już nigdzie na ślad człowieka, stało się jasne, iż schwytany koń
szeryfa odbyć musiał bardzo długą drogę. W takiej sytuacji uznaliśmy za dopuszczalne
urządzenie małego polowania w najbliższej okolicy. Wszystkim już zbrzydło suszone mięso
bizonów.
O świcie udaliśmy się w góry: Czerwona Chmura, Karol i ja oraz kilku wojowników.
Początkowo kroczyliśmy zwartą grupą, ale pózniej każdy ruszył obraną przez siebie drogą. Trzy
dane po sobie strzały miały być sygnałem łowieckiego sukcesu lub wezwaniem pomocy.
Skręciłem w prawo, podchodząc ku górze wąziutką, kamienistą ścieżką, pełną wilgotnych
głazów. Prawdopodobnie niedawno płynął tędy wiosenny strumień.
Tak posuwając się dotarłem na grzbiet wysoczyzny porosłej rzadką trawą i pokrytej
kamieniami. Usiadłem. Bliskie i dalekie szczyty rysowały się przede mną ostro. Słońce świeciło,
cienie były kontrastowe, a widoczność wspaniała.
Na lewo zbocze spadało stromo upłazem, nad którym dzwigała się jakby niebotyczna baszta,
poszarpana linia wierchu bodącego niebo smukłą iglicą. Na prawo grzbiet wznosił się stopniowo
aż ku wyniosłej przełęczy, za którą ciągnęło się pole kosodrzewiny, a nad nią trawiasta polana
pięła się łagodnie aż ku szarym graniom. Skierowałem się w tamtą stronę. Wędrówka trwała
dość długo, mimo iż droga nie była specjalnie uciążliwa. Dobrnąłem na sam szczyt. Nie
najwyższy w tej okolicy, ale dość wyniosły, by można było z niego oglądać daleką panoramę
gór, aż po okryte siwą mgiełką olbrzymy wznoszące się na granicy horyzontu, błyszczące w
załomach turni białymi plackami śniegu. Wyjąłem lornetkę i lustrowałem zbocza najbliższych
wzniesień. Nigdzie nie dostrzegłem nawet śladów zwierzyny. Słońce wspinało się po niebie,
coraz mocniej grzejąc. Góry były nadal puste i milczące. Wędrując wzdłuż grzbietu, prawie
przez godzinę forsowałem następne wzniesienie, ale gdy się na nim znalazłem  zapomniałem o
zmęczeniu. Po drugiej stronie zbocza, na skalnej platformie porosłej rzadką trawą, pasło się
stado górskich baranów. Skryłem się za potężnym głazem. Z tego ukrycia naliczyłem dziesięć
sztuk zwierząt o silnych, zakręconych rogach, o rudoczerwonej wełnie. Wiedziałem, iż
przeciętna waga dorosłej sztuki sięga osiemdziesięciu funtów. Warto pokusić się o taką zdobycz.
Sterczałem więc za kamieniem, zastanawiając się, jak by podejść do stada. Barany są bardzo
płochliwe. Przypadek przyszedł mi z pomocą. Oto ze ściany sterczącej nad platformą oderwał się
spory głaz i spadł z hurkotem. Może strącił go wiatr, może jakieś zwierzę. Ten wypadek
wywołał popłoch w stadzie. Zwierzęta pognały wprost w moim kierunku. Przewodnik prawie
otarł się o głaz, za którym klęczałem, zanim instynkt ostrzegł go o mej obecności. Wspiął się
raptownie na zadnie nogi, jak koń stający dęba, i w miejscu zawrócił. Za jego przykładem poszła
reszta zwierząt, ale o sekundę za pózno. Zdążyłem nie tylko złożyć się z broni, ale i pociągnąć za
cyngiel. Baran biegnący na skrzydle stada potknął się i runął. Reszta przeleciała galopem i znikła
za skalnym występem.
Wstałem, przerzuciłem sztucer przez ramię i wolnym krokiem podszedłem do trafionej sztuki.
Kiedy się nachyliłem nad nią, spostrzegłem cień, jaki padł u moich stóp. Odwróciłem się  nie
było nikogo. Spojrzałem ku niebu  na błękitnym tle zataczał regularne koła ptak o szeroko
rozpiętych skrzydłach. Patrzałem nań z ciekawością, zastanawiając się, czy to orzeł, sęp czy
jastrząb. Ległem na wznak obok upolowanej zwierzyny i przysłoniwszy oczy dłonią, ob-
serwowałem, jak skrzydlaty drapieżnik krąży po niebie. Zataczał coraz mniejsze kręgi i coraz
bardziej się zniżał. Może dojrzał ubitą zwierzynę? Nagle znieruchomiał, a potem począł spadać
jak kamień, prosto na mnie... Poczułem niemal na twarzy dotyk jego skrzydeł. Zerwałem się.
Potężny ptak przeleciał tuż nad zabitym zwierzęciem, zawrócił, zwinął skrzydła i wbił się
szponami w czerwone runo. Chwyciłem sztucer. W tej samej sekundzie ptak wzniósł się znowu.
Wtedy złapałem barana za nogi i zarzuciłem sobie na plecy.
Nieco pochylony, rozpocząłem powrotną wędrówkę. Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego 
silne uderzenie strąciło mi kapelusz. O cal przed twarzą ujrzałem potężne szpony. Puściłem
barana, zamachnąłem się sztucerem  o sekundę za pózno. Otrzymałem mocne uderzenie w
ramię, a jednocześnie czerwona szrama wykwitła na dłoni. Skryłem się za głaz, ale w chwili
skoku znów otrzymałem cios w głowę. Złożyłem się z broni i dwukrotnie pociągnąłem za
cyngiel. Pierwszy strzał chybił. Po prostu ręce mi się trzęsły. Drugi okazał się celny. Napastnik
zwalił się i leżał nieruchomo. Przyjrzałem mu się dokładnie. Czarnobrunatne pióra grzbietu,
opierzone nogi i potężne skrzydła. Jak potem zmierzyłem, ich rozpiętość sięgała sześciu stóp, a
więc równała się przeciętnej wysokości dorosłego mężczyzny. Był to orzeł z gatunku tak
zwanych orłów przednich. Słyszałem już, że są to największe i najsilniejsze drapieżniki ptasiego
rodu, które potrafią zaatakować nawet człowieka. Z chwili zadumy wyrwał mnie znajomy głos:
 Widziałem walkę, śpieszyłem na pomoc mojemu bratu...
Odwróciłem się. Spoza skalnego załomu ukazał się lśniący węzeł czarnych włosów, a potem
oblicze Czerwonej Chmury.
 Mój brat jest ranny?
Popatrzył na mnie badawczo, obejrzał martwego orła, na koniec ujął upolowanego barana za
nogi i zarzucił go sobie na ramię.
 Niech mój brat zabierze orła  powiedział.
 Orła?  powtórzyłem zdziwiony.
 Orle pióra są ozdobą każdego wojownika  odparł czarodziej i ruszył w dół kamienistym
upłazem.
Napad
Lato trwało w pełni. Dogrzewało słońce, nadlatywały i ginęły chmury skrapiające nas
krótkotrwałymi deszczami, a ciepłe nad podziw noce parowały leśnymi zapachami.
Małe woreczki z kozlej skóry pęczniały powoli złotym pyłem. Zdawało się, iż Dolina Siodła
jest niewyczerpanym skarbcem gór. Kiedy wspomniałem o tym wróżąc pracę na lata, Karol
parsknął śmiechem:
 Bez przesady, Janie. Nim opadnie pierwszy śnieg, ogołocimy dolinkę tak dokładnie, że
tego, co> w niej zostanie, nikomu już nie opłaci się wydobywać.
Jednakże nawet i on się pomylił.
Daleko było jeszcze do jesiennych chłodów, gdy wytyczony na zboczu  złoty trójkąt został
już w trzech czwartych przekopany, a woreczki ze złotem wypełniły większość końskich juków.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym Dolina Siodła przestała być złotą doliną. Przez następny
tydzień przygotowaliśmy zapasy na drogę powrotną. Uganialiśmy się za zwierzyną, a potem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl
  •