[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wkrótce przyzwyczaiły się do swej stajenki i przed wieczorem same podchodziły do
drzwiczek, naprzykrzając się bekiem, aby je wpuścić do środka. W dzień jednak miałem z
nimi dużo kłopotu. Puszczać wolno na paszę było nieroztropne, bo mogły uciec do lasu i wię-
cej nie wrócić, a gdy wyszedłszy na polowanie uwiązałem je do drzewa, to znowu biedne
zwierzęta nie mogły się najeść do woli i udój był bardzo skąpy.
Jednego dnia, wracając z polowania, obciążony ubitym zającem, stąpiłem na coś ostrego i
przebiłem sobie nogę. Krew lała się ciurkiem i zaledwie zdołałem ją zatamować.
Cierń kaktusowy nie mógł przebić tak głęboko nogi. Zacząłem więc szukać sprawcy mej
rany i znalazłem ostry krzemień. Jeżeli ból dokuczył mi bardzo, to chętnie jeszcze raz dałbym
się skaleczyć za tak kosztowny nabytek. W pierwszej chwili zapomniałem o bólu, a dobywszy
nieodstępnego noża, począłem krzesać ogień. Widok diamentów nie zachwyciłby mnie tak,
jak te prześliczne, od tylu miesięcy nie widziane iskry.
Zpieszyłem do domu, jak mogłem, pomimo dokuczającego cierpienia, lecz dopiero wie-
czorem ukazała się luba zagroda. Mimo najgorętszego pragnienia nie można było myśleć o
roznieceniu ognia, bo do tego potrzeba próchna lub hubki, suchych liści i gałązek, a tego
wszystkiego nie było.
Szukać po nocy niepodobna, tym bardziej ze zranioną nogą. Trzeba wszystko odłożyć do
jutra.
Któż nie domyśli się, że na drugi dzień rano pierwszą moją myślą było rozniecenie ognia.
Co chwila budziłem się w nocy, bo mi szczęście spać nie dawało, a gdym zasnął, wciąż mi się
śniło, że siedzę przed wielkim płomieniem. Od czasu zamieszkania na wyspie nie doświad-
czyłem takiej radości.
Ale znać podobało się Panu Bogu wystawić mię na ciężką próbę. Już w nocy uczułem
mocny ból w nodze, a kiedy ją z rana obejrzałem, cała podeszwa była spuchnięta. Pomimo
moczenia w wodzie, przez cztery dni stąpać nie mogłem. Gdyby nie zapas żywności, głód
byłby mi się dał dobrze we znaki.
Przez ten czas zatrudniałem się sporządzaniem nowego parasola. Stary, zrobiony z koko-
sowych liści, wcale był dobrą ochroną od promieni słonecznych, lecz podczas deszczu na nic
się nie zdał. Doświadczyłem tego w czasie pory zimowej i dawno już trzeba było coś innego
wymyślić, lecz dzień za dniem schodził na innych robotach, pózniej zaś trzęsienie ziemi, wy-
przątanie jaskini, choroba, w tym mi przeszkodziły. Nareszcie brak skórek, z których miał być
nowy parasol zrobiony, stał na zawadzie.
50
Sporządziłem go z cienkich gałązek bambusowych. Zajęcze skórki dostarczyły pokrycia.
Lecz największą trudność stanowiło otwieranie i zamykanie. Udało mi się ją pokonać, ale z
jakimże mozołem. Ani sprężyn, ani drutów, ani zgoła najmniejszego nie posiadając narzędzia,
wymyśliłem przecież rodzaj baldachimu, nie wyglądającego paradnie i psującego się często,
ale i z tego byłem bardzo zadowolony.
Po zabliznieniu się rany poszedłem do lasu, aby poszukać hubki. Zamiast niej znalazłem
pień wypróchniały. Zebrawszy czyr, wysuszyłem go na słońcu. Porywam stal i krzemień,
krzeszę ogień, padają iskry, jedna chwyta się czyru. Dmucham, serce bije mi gwałtownie,
płomienia wzniecić nie mogę. O Boże mój! Boże, miałoż by wszystko spełznąć na niczym.
Na koniec wybucha płomień, zapalają się suche listki, gałązki.
Na ten widok jakieś dziwne osłabienie owładnęło mną. Zdawało się, że zemdleję. Ten
ogień wydawał mi się czymś tak kosztownym, że nie zdołam tego wypowiedzieć. Biegałem ja
szalony, znosząc gałązki, drzewo, krzewy. Zdaje mi się, że spaliłbym las cały. Olbrzymi pło-
mień bije na pięć metrów w górę. Dym wznosi się ponad szczyty skały. Tańczę, biegam, ska-
czę z radości około ognia, nareszcie łzami zalany padam na kolana, dziękując Stwórcy za to
dobrodziejstwo.
Wy, lube dziatki, używając wszelkich wygód w domu rodzicielskim, nie zdołacie pojąć
szczęścia biednego wygnańca, który po ośmiu miesiącach życia, pełnego niewygód, ujrzał na
koniec płonący ogień i cieszył się, że wreszcie ciepłą strawą będzie mógł skrzepić znużone
ciało.
Chciałem napić się gorącego mleka. Wydoiłem więc kozę i przystawiłem je w muszli do
ognia. Po chwili muszla pękła z trzaskiem, a popiół uraczył się moim przysmakiem. To mnie
bardzo zasmuciło, lecz nie tracąc czasu, porywam kawał drzewa, zaostrzam go, pakuję wczo-
raj zabitego zajączka i piekę. Przyjemna woń pieczonego mięsa napełniła powietrze, zaledwie
miałem cierpliwość doczekać się, aż będzie gotowe.
Zajadając zajączka, wystawiłem sobie, że jestem na uczcie królewskiej. Cóż to za smak
wyborny! Teraz nie zdołam wyobrazić sobie, jak mogłem jeść surowe mięso jak wilk jaki?
Ach, czyż może być większe dobrodziejstwo od ognia!
Wyznam ze wstydem, że rozłakomiony smakiem mięsa, już zamyślałem poświęcić mego
koziołka na pieczeń. Lecz oburzyła mnie ta niewdzięczność. Jak to, biedne stworzenie przy-
szło szukać u ciebie schronienia, a ty w dowód prawdziwej gościnności chcesz je wsadzić na
rożen? To bardzo brzydko, panie Robinsonie. Ot, nie leń się, wez łuk i strzały i idz na polo-
wanie. Są kozy w lesie, będziesz miał pieczeń, a nie okażesz się okrutnikiem.
Tak, ale mi tymczasem ogień wygaśnie.
Naznoś więc grubszych gałęzi, ostatni huragan niemało ich natrzaskał. A zresztą choćby
ogień wygasł, masz krzesiwo i krzemień, to znowu rozniecisz.
A jak siÄ™ nie uda?
Udało się raz, to uda się i drugi. To są tylko wymówki i nic więcej. Marsz do lasu, bę-
dziesz miał kozią pieczeń, a może i rosół.
Ciekawy jestem, w czym go ugotujÄ™?
Widziałem ja pod skałą glinę, z gliny garnki robią garncarze, masz teraz i ogień, możesz
wypalić. Próbowałeś murarki, ciesiołki, szewstwa, krawiectwa, byłeś dość zręcznym parasol-
nikiem, może też i garncarstwu podołasz.
Nie tak łatwo, a gdzież kółko garncarskie?
Nie wymawiaj się, kochaneczku, nie święci garnki lepią, a bez pracy nie będzie kołaczy,
ani też pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki. Trzeba troszkę czoła zapocić.
W ten sposób prowadziłem sam z sobą dyskurs. Kto by słuchał z boku, mógłby się na-
śmiać potężnie. Często w mej duszy odzywały się dwa różne głosy. Jeden, przedstawiający
moje lenistwo, wątpienie i wszystkie złe nałogi. Drugi surowy, karcący każdą złą myśl, nie
przepuszczający najmniejszego przewinienia. Ile razy zachodziła między nimi sprzeczka, ten
51
drugi miał zupełną słuszność i z łatwością obalał wszystkie wymówki lenistwa. Poznałem, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]