[ Pobierz całość w formacie PDF ]
doliny i nikt z nas więcej tam nie poszedł.
Są to zli ludzie - ani biali, tacy jak wy, ani czarni, tacy jak ja, lecz pokryci włosem jak Bolgani,
goryl. Istotnie są to niegodziwi ludzie i Czowambi był rad, że opuścił ich kraj.
- A czy nie pozostał nikt przy życiu z tych, którzy byli u nich z Czowambi i widzieli tych dziwnych
ludzi i ich zadziwiające miasto? - pytał dalej Tarzan.
- Waziri, nasz dowódca, był w tej wyprawie - odrzekł Busuli. Był wtedy bardzo młody, lecz
towarzyszył Czowambi, który był jego ojcem.
Tegoż wieczoru Tarzan wypytał się Waziri w tejże sprawie i Waziri, który był już starcem,
powiedział mu, że miasto owo leżało w oddaleniu dalekiej drogi, lecz że droga ta nie była zbyt
trudna. Przypominał sobie wszystko dobrze.
- Dziesięć dni szliśmy wzdłuż rzeki, która przepływa obok naszej wioski. Ku zródłom rzeki
posuwaliśmy się, aż doszliśmy do niewielkiego zródełka położonego wysoko na zboczu wielkiego
pasma górskiego. To zródło daje początek naszej rzece. Następnego dnia przebyliśmy wierzchołek
wzgórza, a po drugiej stronie przybyliśmy do małego ruczaju, wzdłuż którego brzegów idąc,
weszliśmy w wielki las. Przez kilkanaście dni posuwaliśmy się krętymi brzegami tej rzeczki, która
przemieniła się w dalszym swym biegu w rzekę, aż doszliśmy do wielkiej rzeki, do której pierwsza
wlewała swe wody. Rzeka ta przerzynała pośrodku wielką dolinę.
Potem szliśmy wzdłuż tej wielkiej rzeki ku jej zródłom, mając nadzieję, że dojdziemy do bardziej
równinnego kraju. Po dwudziestu dniach drogi od czasu przekroczenia gór u 89
oddalenia się od naszego kraju doszliśmy do nowego pasma wzgórz. Po ich zboczach szliśmy dalej,
trzymając się kierunku wielkiej rzeki, która teraz zmniejszyła się do normalnej rzeczki, aż dotarliśmy
do niewielkiej pieczary w pobliżu wierzchołka góry. Ta pieczara rodziła rzekę.
Przypominam sobie, żeśmy tam nocowali i że było bardzo zimno, gdyż góry były bardzo wysokie.
Nazajutrz postanowiliśmy wspiąć się na sam szczyt gór, ażeby zobaczyć, jak wygląda kraj po drugiej
stronie. O ile by się okazało, że nie jest lepszy niż te okolice, które przebyliśmy, mieliśmy powrócić
do naszej wioski i donieść, że mieszkańcy nie znajdą lepszego miejsca do osiedlenia się niż to, które
już zajęli. Wspięliśmy siej więc po stokach skalistych zwałów aż do samego szczytu i tu z płaskiego
wierzchołka ujrzeliśmy w niewielkiej odległości pod nami wąską, i zapadłą dolinę. Na
przeciwległej od nas stronie stały wielkie budowle kamienne, z których wiele było zniszczonych i
zrujnowanych.
Reszta opowiadania Waziri zgadzała się z tym, co już powiedział Busuli.
- Chciałbym pójść tam i oglądać to dziwne miasto - rzekł Tarzan - i uzyskać pewną ilość tego żółtego
metalu od mieszkańców.
- Daleka to droga - odpowiedział Waziri - a ja jestem stary, lecz jeżeli zechcesz zaczekać, aż skończy
się pora deszczów i rzeki opadną, zgromadzę pewną liczbę wojowników i udamy się tam.
Tarzan musiał poprzestać na tej obietnicy, chociaż wolałby wyruszyć zaraz - niecierpliwy był jak
dziecko. W istocie Tarzan miał naturę dziecka, był człowiekiem pierwotnym, co w pewnym
znaczeniu na jedno wychodzi.
W kilka dni pózniej powrócił z południa do wioski mały oddziałek myśliwych i zawiadomił, że duże
stado słoni znajdowało się w niewielkiej odległości. Z drzew, na które się wspięli, udało się im
obejrzeć dobrze całe stado składające się - według opisu - z kilku sztuk, posiadających wielkie kły,
znacznej ilości krów, małych cieląt i dorosłych słoni, reprezentujących w sumie wielką ilość kości
słoniowej, której zdobycie opłaciłoby się.
Resztę tego dnia i cały wieczór zajęły przygotowania do wielkich łowów: wyciągano włócznie,
zapełniano sajdaki, próbowano łuki. A w czasie tych wszystkich zajęć czarownik wioskowy
przechadzał się wśród zajętego pracą tłumu, rozdawał czary i rozmaite amulety mające uchronić ich
właściciela od nieszczęśliwego wypadku i zapewnić mu dobre powodzenie na jutrzejszym
polowaniu.
Ze świtem dnia następnego myśliwi wyruszyli. Było pięćdziesięciu czarnych wojowników z gładką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]