[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Zbadano te taśmy - powiedział porucznik. - Porównywano oba głosy, ale Zakład
Kryminalistyki nie sądzi, żeby to był głos jednego człowieka. Zastrzegają się, że to nic
pewnego, że nie ręczą za to. Bo trudno dać pewną odpowiedz z uwagi na odmienne warunki
akustyczne. W jednym wypadku oszklona budka i docierający przez nią hałas uliczny oraz
trzaski na linii. W drugim wypadku zagracony i obity pluszem pokój weterynarza, a więc
warunki jak w studio radiowym.
- A swoją drogą - powiedziałem do majora - prosiłbym, żebyś zarządził dyskretne
rozeznanie w sprawie Szydły i jego kontaktów. Warto też postarać się o zgodę prokuratora na
podsłuch telefoniczny.
Znowu zgłosiła się sekretarka majora.
- Jest telefon do kapitana Wójcika. Podniosłem słuchawkę.
Zgłosiła się Halina.
- Proszę się nie gniewać, ale ja w pilnej sprawie - szybko mówiła. - Inaczej nie
miałabym odwagi, chociaż stęskniłam się za panem. Dzisiaj już jest za pózno, ale może
zobaczymy się jutro, przedpołudniem? W której kawiarni? Mam coś ważnego.
- Nie w kawiarni - powiedziałem.
- To może w parku? Wie pan kapitan, koło placu Wilsona. Tam jest park
%7łeromskiego, mało ludzi. Pan wie, gdzie to jest?
- Dobrze, o dwunastej. Na placu Komuny Paryskiej.
- Tak, jutro o dwunastej. Będę czekać na rogu Krasińskiego i placu, przy parku.
Cieszę się, że pana zobaczę.
- I ja się cieszę. Odłożyłem słuchawkę.
- Dałbyś sobie spokój z tą Haliną - powiedział jakoś dwuznacznie porucznik Witek.
Dureń - pomyślałem. - Dureń i świnia. Chce we mnie wmówić jakiś głupi romans w
obecności majora.
- Po co te insynuacje? - zapytałem. Uśmiechnął się niewinnie i spojrzał z wyrzutem.
- Chyba zle mnie zrozumiałeś - powiedział. Może naprawdę zle zrozumiałem, ale na
jedno wychodzi.
- Dobra - odezwał się major niezbyt zorientowany, w czym rzecz. - Umówcie się w
klubie i tam pogadajcie o dziewczynach. Ministerstwo wydało mnóstwo forsy na ten klub,
żebyście mieli gdzie pogadać. A wy wolicie gadać o prywatnych sprawach w komendzie.
CZZ CZWARTA
ZANIKAJCY TROP
44
Spotkałem się z Haliną w żoliborskim parku %7łeromskiego. Przyjechałem o piętnaście
minut wcześniej, co też jest swego rodzaju niepunktualnością. Zależało mi na tym spotkaniu z
dwóch przyczyn: może dowiem się o czymś, co dotyczy rzekomego Emila Ząbka, tego
uduszonego w kasie. I druga przyczyna: chciałem zobaczyć się z Haliną. Nie umiałem się do
tego przyznać, ale tak było.
Przyszła punktualnie, promiennie uśmiechnięta. Miała naprawdę ładny uśmiech,
uśmiech małej dziewczynki, która coś zbroiła i chce to zbagatelizować właśnie tym
uśmiechem.
- Cieszę się, że pan przyszedł - zaczęła. - A pan się cieszy? Powinniśmy się częściej
spotykać. Prawda?
- Nie wiem, co jest prawdą - powiedziałem. - Marek, pani narzeczony, miałby na ten
temat innÄ… prawdÄ™ .
- Narzeczony to straszne słowo! Bardzo nudne i staroświeckie. Dzisiaj nie ma już
narzeczonych.
- Jestem trochę staroświecki.
- A ma pan do dyspozycji najnowocześniejsze środki wykrywania przestępstw!
Sprzeczność. Powinien pan się zmienić i unowocześnić.
- I co wtedy będzie z pani chłopcem?
- A co ma być? Nudzę się bez towarzystwa mężczyzn. Lubię się podobać i lubię, żeby
mówiono mi o tym. Pan nigdy nic miłego mi nie powiedział.
- Może bym powiedział, gdyby nie ten Marek. Rozśmieszyły ją moje zastrzeżenia.
Mówiłem byle co, żeby podtrzymać rozmowę; wcale nie myślałem o Marku, myślałem o
Halinie.
- Czy to moja wina - zapytała - że wzięli go do wojska? A w ogóle zakochanych
chłopców nie powinno się brać do wojska. Bo miłość może się skończyć. W książeczce
wojskowej powinno się pisać: jako narzeczony - przeniesiony do rezerwy .
Weszliśmy do parku i przechadzaliśmy się w alei równoległej do ulicy Krasińskiego.
Inne ścieżki podmokły nieco po deszczu, który padał całą noc, a Halina nie chciała zniszczyć
delikatnych pantofli.
45
Na strychu wysokiej, górującej nad innymi domami kamienicy, przed wąskim
wykuszem okienka stoi mężczyzna z krótkim włoskim karabinem. Na lufie umocowana jest
luneta celownicza. Mężczyzna trzyma karabin w dłoniach obciągniętych rękawiczkami z
cienkiej, czarnej skórki. Podnosi go i opiera kolbę o ramię w miejscu, które w wojsku
nazywają dołkiem strzeleckim .
W celowniku oznaczonym podziałką widać zarośla, liście drzew, pózniej twarz
kapitana Wójcika, pózniej twarz Haliny. Wylot lufy wędruje za tymi twarzami. W pewnym
momencie kapitan odwraca się w stronę dziewczyny; ta zatrzymuje się przesłaniając głową
twarz kapitana. W celowniku widać jej kunsztownie spleciony kok. Palec mężczyzny
ześlizguje się lekko z języka spustowego i opiera się o ochraniające go metalowe okucie.
46
Zatrzymaliśmy się na skraju bocznej ścieżki.
- Obiecała pani, że powie mi coś ważnego? - zapytałem.
- Tak, ale teraz pomyślałem; że to nie ma żadnego znaczenia. Może pan kapitan
potraktuje moją obietnicę jako pretekst... wykorzystany po to, żeby spotkać się z panem.
- Mimo wszystko chciałbym usłyszeć...
- To naprawdę drobiazg, panie kapitanie. Powinnam już dawno o tym powiedzieć.
- O czym?
- O tej kartce, z której pan Emil odkleił dla mnie znaczek z kotem. Nie wiedziałam, co
tam było napisane. Tekst był krótki, może osiem albo dziesięć słów. Zapomniałam jednak
powiedzieć, że to była widokówka z Gdyni albo z Helu, w każdym razie znad morza. Taka
banalna, jak wiele innych: wzburzone morze, skrawek plaży z wydmami, w dali jakiś kuter, i
oczywiście mewy nad falami.
47
[ Pobierz całość w formacie PDF ]