[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zostawiając mnie przy sobie do samego końca. Miała się znajdować przez cały
czas najbliżej mnie, co dodawało mi otuchy.
Wówczas dotarło do mnie prawdziwe znaczenie jej słów i, mimo iż
zostałam sama, zakryłam twarz rękami nie chcąc, by nawet drzewa czy ptaki
dostrzegły moje przerażenie.
May wiedziała, że Lisa pomagała mi przez cały czas!
Musiała wiedzieć, bo w przeciwnym razie nie zapewniałaby mnie, że
mogę wykonać zadanie bez niczyjej pomocy. Czułam się słaba, bezbronna i
bezradna.
Ale w głosie May nie zabrzmiała ironia. Wyczuwało się raczej nutkę
współczucia i litości, jakby faktycznie życzyła mi powodzenia. Cóż, musi mi się
udać, przysięgłam sobie, wciąż nieprzytomna ze wstydu po odkryciu, że May
zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Może byłoby mi łatwiej, gdybym mogła
liczyć na pomoc Lisy, ale nie oznaczało to wcale, że nie zamierzam uwierzyć w
siebie.
Od tej chwili więc, nieważne jak ciężka, niebezpieczna, czy męcząca
okazałaby się dalsza część szkolenia, Katie Carlisle wszystkie zadania
wykonywać będzie samodzielnie: samodzielnie troszczyć będzie się o
pożywienie i samodzielnie odnajdzie drogę.
Przypomniałam sobie dzień nad jeziorem i rozmowę z Jake em. Staliśmy
koło siebie. Lisa złapała drugiego pstrąga i nalegała, bym go wzięła.
 Nie bądz głupia, Katie  powiedziała, widząc moje niezdecydowanie. 
Nie chcesz pochwalić się wszystkim rybą?
Ostatecznie przyjęłam ją, ale miałam moralnego kaca.
Zdawałam sobie sprawę, że za namową Lisy postępuję niewłaściwie,
chwaląc się jej zdobyczą. Czułam się jak kryminalistka, gdy Matt potrząsnął
moją ręką.
 Gratuluję, Katie  mówił.  Jak na pierwszy raz, wyśmienicie.
Jakże mogłam tak kłamać?
Rozłożyłam mapę w nadziei ustalenia obecnej pozycji i miejsca
docelowego. Najistotniejsze było uświadomienie sobie wreszcie, że
postępowałam zle i czas od zaraz wszystko zmienić.
Bez względu na zapewnienia Lisy o jej bezinteresownej pomocy, byłam
przekonana, że nasze stosunki poprawią się bardziej niż kiedykolwiek w
momencie, gdy przestanę liczyć na jej wsparcie.
Rozdział dziesiąty
Zdjęłam plecak i wyszukałam baloniki i wstążki. Po dwa z każdego
koloru. Dwie flary zamknęłam bezpiecznie na guzik w kieszeniach szortów.
Chciałam zabezpieczyć się przed ewentualnością, gdybym musiała w razie
potrzeby dostać się do plecaka. Poszukałam odpowiedniego do wspinaczki
drzewa.
Wybór padł na masywny dąb o ogromnej koronie. Dolne gałęzie były
zbyt grube, by uchwycić je dłońmi. Dlatego też zaplotłam ręce i nogi wokół
konaru, niczym leniwiec. Dotarłam do pnia. Pomyślałam, że Lisa wybrałaby
najsolidniejszą, a zarazem najbardziej wymagającą gałąz. Tym razem jednak nie
poczułam się jak idiotka. Przypomniałam sobie, iż nie jestem Lisą i nie mam
zbyt dużego doświadczenia traperskiego. Lepiej mierzyć siły na zamiary.
Wolno i ostrożnie posuwałam się w górę. Na początku byłam
zdeprymowana faktem, iż na dole nie ma nikogo, kto śledziłby moje
poczynania. Dotarłszy na tyle wysoko, na ile się odważyłam, ostrożnie
rozpięłam jedną kieszeń, przywarłam do drzewa w obawie o swe cenne życie.
Wyjęłam biały balonik z odpowiednią wstążką. Nadmuchałam i zawiązałam go
na dole, ale zawsze groziło niebezpieczeństwo przebicia w czasie wspinaczki.
Gdy balonik zawisł już na swoim miejscu, zaczęłam powoli schodzić na
dół. W końcu dotarłam na ziemię i odszukałam mapę.
Z początku w ogóle nie mogłam się w niej połapać. Z wyjątkiem miejsca
pobytu, punktu przeznaczenia oraz pewnych naturalnych form przydatnych w
wytyczeniu trasy, potoków, strumieni, terenów zarzuconych skałkami, drzew,
wąwozów i tym podobnych  nic wyraznie nie zostało zaznaczone. W górnym
prawym rogu mapy przedstawione były kierunki geograficzne. Wynikało z nich,
że muszę pójść mniej więcej na południowy wschód.
Usiadłam na pniu i ołówkiem wykreśliłam trasę. Wyglądało na to, że będę
musiała pokonać wąwóz, co mogło okazać się kłopotliwe. Ale według
prowizorycznego planu, który, jak miałam nadzieję i modliłam się, odczytałam
poprawnie, w przybliżeniu w połowie drogi między moim obecnym miejscem a
punktem docelowym wąwóz przechodził w szeroką, płytką nieckę. Gdybym
teraz wyruszyła tą trasą, jutro mogłabym przebyć wąwóz, a pojutrze dotrzeć na
miejsce zbiórki.
Złożyłam mapę i wetknęłam ją do kieszeni wraz z kompasem. Założyłam
plecak, zaczerpnęłam kilka łyków z manierki i wyruszyłam w drogę. Starając się
wydostać z nisko leżących mokradeł na trasę, kierowałam się w stronę wzgórz
niewyraznie przezierających przez drzewa. Dopiero po dotarciu tam chciałam za
pomocą kompasu ustalić południowo-wschodni kierunek marszu.
Przedzierając się przez krzaki, szybko zorientowałam się, że May
pozostawiła mnie w jednym z bardziej suchych miejsc. Słychać było chlupot i
plaskanie spod moich ciężkich butów rozdeptujących błoto, mech i grubą
warstwę butwiejących liści. Zwracałam baczną uwagę, czy nie ma żmij, gdyż
podmokłe miejsca, jak wiedziałam, stanowią wyborną kryjówkę dla węży.
Zapewniono nas, że jadowite węże nie stwarzają aż tak wielkiego zagrożenia,
jeżeli się uważa.  Rzadko atakują bez powodu  pamiętałam słowa Erica  i z
ziemi nie są w stanie uderzyć powyżej cholewek wysokich butów . Mając w
perspektywie noc w lesie, było to niewystarczająco pocieszające, jak sobie
uświadomiłam. Nasłuchałam się aż nadto historii  może prawdziwych, a może
zmyślonych  o wężach, nieproszonych lokatorach śpiworów niczego nie
podejrzewających obozowiczów. Nigdy nie poświęcałam gadom zbyt wiele
uwagi, przebywając zwykle w towarzystwie ludzi. Dopiero teraz, będąc w
pojedynkę, przejęłam się.
Las stawał się bardziej gęsty, niż sądziłam. Przyspieszyłam kroku. Nie
bardzo miałam ochotę utknąć na noc w podmokłym, ciemnym lesie. Teraz było
to miejsce zapewniające chłód i wytchnienie, ale z nadejściem nocy
przemieniłoby się bez wątpienia w krainę grozy.
Po około godzinie przystanęłam na krótką przerwę i sprawdziłam
kierunek, używając kompasu, ponieważ nie dowierzałam już własnym oczom i
nie mogłam w poszukiwaniu słońca przebić się wzrokiem przez zielony [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl
  •