[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zaklęłam i ostatecznie się uspokoiłam. Dekokt Marzenie, trzy krople na czarkę.
Uspokaja, rozluznia, wywołuje barwne sny . Niczego sobie barwy! Trzeba będzie
opowiedzieć Lenowi, on to się dopiero uśmieje.
Na środku łąki zsiadłam z kobyły i z pełnym zadowolenia westchnieniem
rozłożyłam się na trawie, słodko się przeciągając. Pełna miłości do otaczającego świata, z
uśmiechem podziwiałam delikatnie chabrowe niebo z rzadkimi kłaczkami białych
obłoków, po czym usiadłam, rozwiązałam torbę i przygotowałam się do konsumpcji
drożdżówek, ale we właściwej chwili zatrzymałam rękę w pól drogi do ust. Drożdżówka
jakoś podejrzanie pachniała. Obwąchałam ją ze wszystkich stron i zdradziecko
zaproponowałam kobyle. Ta chętnie przyjęła i z przyjemnością schrupała poczęstunek,
co, niestety, nadal o niczym nie świadczyło. W sumie zapach nie miał nic wspólnego ze
skwaśniałym twarogiem czy zapleśniałym ciastem. Bardziej przypominał wybitnie
nieżywego kota, który zatruł się wyjątkowo nieświeżą rybą. Mieszanka niezapomnianych
aromatów napływała fałami, podróżując wraz z porywami wiatru, i mogła spowodować,
że nawet wygłodniała strzyga straciłaby apetyt, więc co tu mówić o mnie.
Wstałam, rozejrzałam się dookoła i nieco za pózno odkryłam końskie truchło, na
wpół schowane w wysokiej trawie. Do tej chwili wcale skutecznie udawało ono rudawy
kamień, a ja nawet miałam zamiar się na nim poopalać, brrr... Zmierzwiona sierść
pociemniała od rosy, siodła brakowało, ale widać było wytarty popręgiem pasek.
Pociągnęłam nosem. yródłem zapachu jednak nie był koń, biedny zwierzak ledwo co
zdążył skostnieć. Może padł pod zbytnio śpieszącym się jezdzcem? Obeszłam trupa
dookoła i w tym momencie zastygłam: pysk zwierzęcia był przekrojony w poprzek,
równo na wysokości białej strzałki. Tutaj stanowczo popracował ktoś z mieczem i mało
prawdopodobne, że to konik miał być adresatem ciosu.
A potem zobaczyłam nogę w wysokim bucie. Przyznam, że przestraszenie mnie
nogą, i to nawet nogą trupa, było dosyć trudne. Ale problem polegał na tym, że noga i
ciało leżały osobno, a pod przeciętym na skos trupem ciemniała kałuża skrzepłej krwi.
Pozbawiona oczu twarz szczerzyła się do mnie wampirzymi kłami.
I w tym momencie pociemniało mi w oczach.
Był to jeden z arlisskich posłów.
Len!!! Potykając się z przerażenia, zygzakiem obiegłam całą łąkę. Desperackie
oględziny ujawniły jeszcze pięć trupów, dosłownie porąbanych na kawałki. Lena wśród
nich nie było. Za to znalazło się zródło smrodu - kilka kałuż żółtawego śluzu, w którym
już zebrały się żuki i larwy much. Niczego podobnego w życiu nie widziałam i nie bardzo
chciałam oglądać, a Smołka w całości podzielała moje przekonanie. Kobyłka trzęsła się
jak liść osiki i co rusz popychała mnie pyskiem w plecy, że niby zabieramy się stąd, póki
nie jest za pózno.
Nie zwracałam na nią najmniejszej uwagi. Co tutaj się stało? Tu jest ślad po
ognisku, przewrócony kociołek i rozrzucone gałęzie po posłaniu. Wygląda na to, że
wampiry urządziły obozowisko na skraju lasu. Trochę na lewo od miejsca, z którego
nadjechałam. Wszystko dookoła zadeptane, zalane krwią i zaplute śluzem. Z kim oni się
starli? Dalej walka rozgorzała na całej łące, aż do tego lasu w oddali - jasnego,
liściastego, płynnie przechodzącego w krzaki młodych pędów, z których dobiegały
niewyrazne strzępki rozmów. Wstrzymałam oddech i spojrzałam przez rzadkie, ale
irytująco potrząsające liśćmi krzaki, które ze wszystkich sił próbowały odwrócić moją
uwagę. Na skraju lasu stało dwóch mężczyzn, których ciemne włosy i mimo wieku
pozbawione zarostu twarze wybitnie przywodziły na myśl wampiry.
Obiekty mojej obserwacji zażarcie się o coś kłóciły, patrząc sobie pod nogi i
gestykulując z emfazą. Wyglądało, że jeden robił awanturę, a drugi niezbyt skutecznie
próbował się usprawiedliwić. Wysoka trawa skrywała przede mną przedmiot dyskusji. Ja
prowadziłam badania przeważnie na czworakach, w związku z czym jeszcze nie zostałam
zauważona i nie miałam zamiaru tej sytuacji zmieniać delikatnym kasłaniem ani biec im
na spotkanie z otwartymi ramionami i krzykiem: Kochani! A tu co się stało? . Zdrowy
rozsądek sugerował, żeby najpierw się przekonać, że naprawdę mam za co ich kochać.
Obejrzałam się i prawie podskoczyłam - Smołka znikła. Dopiero co żałośnie prychała
obok, obwąchując trawę, a teraz zapadła się pod ziemię. Może się domyśliła i położyła,
pomyślałam z nadzieją i popełzłam do przodu. Na łące w nadmiarze rósł wysoki oset,
kłujący, ale bardzo przydatny, jeśli ktoś ma w planach podchody. Udało mi się podkraść
kłócącym prawie pod nogi, tak że widziałam ich wysokie buty ze sznurowadłami, roz-
pięte z powodu upału kurtki, szare spodnie do konnej jazdy ze sztywnego płótna i miecze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]