[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie miał nawet zamiaru zatrzymywać się tutaj na noc.
Lotnisko wydawało mu się niezwykle małe jak na duże miasto. Uświadomił
sobie, że na wszystko patrzy przez pryzmat Stanów Zjednoczonych. Musi z tym
skończyć. Kiedy wysiadał z samolotu, uderzył go upał. Było co najmniej pięć-
dziesiąt stopni. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem, a na południowej półkuli
67
wrzało. Zmrużył oczy porażony intensywnością promieni słonecznych i zszedł po
schodkach, mocno trzymając się poręczy.
W restauracji na lotnisku udało mu się zamówić lunch, a kiedy mu go przy-
niesiono do stolika, z przyjemnością dostrzegł, że posiłek nadaje się do jedzenia:
kurczak z rożna w bułce, jakiej nigdy w życiu nie widział, oraz chrupiące fryt-
ki, takie jakie sprzedawano zwykle w barach szybkiej obsługi w Stanach. Jadł
powoli, obserwując oddalony pas startowy, na którym wylądował dwusilnikowy
odrzutowiec Air Pantanal i teraz powoli kołował na terminal. Wysiadło z niego
sześć osób.
Nate przestał przeżuwać, zalany nagłą falą strachu. O lokalnych liniach czytał
w prasie i dowiadywał się z CNN, z tym wyjątkiem, że gdy któryś samolot spadł,
w ojczyznie nikt o tym nie słyszał.
Ten odrzutowiec sprawiał wrażenie solidnego i czystego, nawet dość nowo-
czesnego, a dobrze ubrani piloci wyglądali na profesjonalistów. Nate ponownie
skupił się najedzeniu. Myśl pozytywnie, zganił się w duchu.
Przez godzinę błąkał się po małym terminalu. W kiosku kupił rozmówki por-
tugalsko-angielskie i zaczął się uczyć słówek. Przeczytał reklamy biur podróży
oferujące przygody w Pantanalu ekoturystykę, jak to się nazywało po angiel-
sku. Była też wypożyczalnia samochodów, kantor wymiany walut, bar z reklama-
mi piwa i butelkami whisky ustawionymi rzędem na półce. W pobliżu głównego
wejścia stała zgrabna sztuczna choinka z jednym łańcuszkiem światełek. Nate pa-
trzył, jak mrugają w rytm jakiejś brazylijskiej kolędy, i wbrew sobie pomyślał
o dzieciach.
Jutro Wigilia. Nie wszystkie wspomnienia bolały.
Na pokład wszedł spięty wewnętrznie, zaciskając zęby. Przespał ponad go-
dzinę dokładnie tyle, ile trwał lot do Corumby. Małe, parne lotnisko roiło się
od Boliwijczyków oczekujących na lot do Santa Cruz. Stali obładowani pudłami
i workami pełnymi świątecznych prezentów.
Taksówkarz, którego udało mu się w końcu znalezć, nie mówił ani słowa po
angielsku, lecz nie miało to znaczenia. Nate pokazał mu kartkę z napisem Hotel
Palace i stara brudna mazda pomknęła jak błyskawica.
Zgodnie z informacjami przygotowanymi przez pracownika Josha, Corumba
liczyła dziewięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Usytuowana nad rzeką Paragwaj
na granicy z Boliwią, dawno temu ogłosiła się stolicą Pantanalu. Ruch rzeczny
i handel zbudowały to miasto i sprzyjały jego rozwojowi.
Przez tylną szybę taksówki Corumba sprawiała wrażenie leniwego, przyjem-
nego małego miasteczka. Szerokie, brukowane ulice były ozdobione rzędami
drzew. Handlarze siedzieli w cieniu swych sklepików i gawędzili w oczekiwaniu
na klientów. Nastolatki przebijały się pośród samochodów na skuterach. Bosono-
gie dzieciaki jadły lody przy stolikach na chodniku.
Bliżej śródmieścia samochody gromadziły się w długie rzędy i stały w upale.
68
Kierowca wymamrotał coś pod nosem, lecz nie przejął się zbytnio. Taksówkarz
w Nowym Jorku czy Waszyngtonie już byłby gotów do rękoczynów.
To była jednak Brazylia, a Brazylia leżała w Ameryce Południowej. Zega-
ry szły wolniej. Pilne sprawy nie istniały. Czas nie był ważny. Zdejmij zegarek,
powiedział sobie Nate. Zamiast tego zamknął oczy i oddychał powoli ciężkim
powietrzem.
Hotel Palace znajdował się w samym centrum, na ulicy, która opadała lekko
w kierunku rzeki Paragwaj, płynącej majestatycznie w oddali. Nate dał taksia-
rzowi garść monet i czekał cierpliwie na resztę. Podziękował mu po portugalsku
nieśmiałym obrigado. Kierowca uśmiechnął się i powiedział coś, czego on z kolei
nie zrozumiał. Drzwi prowadzące do holu stały otworem, tak jak wszystkie drzwi
wejściowe w Corumbie.
Pierwsze słowa, jakie usłyszał po wejściu, krzyknął ktoś z Teksasu. Grupka
amerykańskich buraków akurat wyjeżdżała. Dużo wypili i teraz rozochoceni nie
mogli się doczekać świąt w domu. Nate usiadł przy telewizorze i czekał, aż do-
pełnią formalności.
Dostał pokój na ósmym piętrze za osiemnaście dolarów dziennie, niewielką
komórkę z wąskim i bardzo niskim łóżkiem; jeśli miało materac, to wyjątko-
wo cienki. W pokoju znajdowało się ponadto biurko z krzesełkiem, klimatyza-
cja w oknie, mała lodówka z wodą, colą i piwem oraz czysta łazienka z mydłem
i mnóstwem ręczników. Niezle, pomyślał. Zaczyna się przygoda. Nie jest to hotel
sieci Four Seasons, ale da się mieszkać.
Przez pół godziny próbował skontaktować się z Joshem, lecz bariera języko-
wa okazała się nie do przebycia. Recepcjonista znał angielski dostatecznie dobrze,
aby znalezć operatora, lecz dalej można już było porozumieć się tylko po portu-
galsku. Nate próbował zadzwonić z nowego telefonu komórkowego, lecz miejsco-
wa sieć nie została jeszcze uruchomiona.
Wyciągnął zmęczone ciało na niewielkim łóżku i zasnął.
Valdir Ruiz, niski, cienki w talii mężczyzna o jasnobrązowej skórze i niewiel-
kiej głowie, na której pozostało tylko kilka pasemek zaczesanych do tyłu i na-
pomadowanych włosów, miał czarne, otoczone zmarszczkami oczy rezultat
trzydziestu lat nałogowego palenia. Skończył pięćdziesiąt dwa lata. W wieku sie-
demnastu lat wyjechał z domu, aby spędzić rok u pewnej rodziny w Iowa na zasa-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]