[ Pobierz całość w formacie PDF ]

160
powiedziała i tak ja powtarzam rychtyk, słowo w słowo. Przyjdzie siostra? Jutro, o szóstej
wieczorem... No nie?
Jak, mogłam odmówić, skoro chcieli mieć koniecznie pretekst do wyrażenia mi swoich uczuć?
A w gruncie rzeczy Zalipie świętowało fakt ujęcia nieuchwyt-nego dotychczas mordercy. Wszystkim
jak gdyby kamień spadł z serca, chociaż szczerze ubolewano nad tragicznym losem Jarmilowej. Mnie
też było jej żal, mimo że czasami denerwowała. Była po prostu odpychająca z tą swoją natrętną
otwartością, bezwstyd-nym obnażaniem konfliktów tak osobistych i sekretnych.
Przyjęcie na Zalipiu huczne było i sute. Z Hajdukowej pierw-szorzędna gospodyni. Niczego gościom
nie brakowało: ani pysz-nego krupnioku własnego wyrobu, ani apetycznej galarety z nóżek ze
śnieżnobiałym, aromatycznym chrzanem albo octem, gdy kto wołał, ani kiełbasy  również domowej
z kiszoną kapustą, umie-jętnie uduszoną z kminkiem. Były nadziewane pyzy i drób, kwa-szone ogórki
z własnego ogrodu, słodkie placki i ogromny tort ze srebrną różą pośrodku i lukrowanym
powinszowaniem dla jubila-tów:  %7łyczymy złotych godów . Popijało się zdrowo.
Gości rozmieszczono po całym domu. W największym pokoju stał stół dla starszych, najgodniejszych,
przy nim znalazłam się i ja. Panie przyszły ustrojone odświętnie, trzymały się z powścią-
gliwym fasonem, jadły po trochu, aby wszystkiego popróbować, sączyły pomalutku wiśniówkę z
małych kieliszków. Panowie za to nie żałowali sobie, w ruch poszły i domowe nalewki, i wino, i
ulubione piwo. W innych pokojach oddzielnie bawiła się młodzież, osobno baraszkowały dzieci.
Zdziwiłam się, kiedy ujrzałam wśród gości Karola Brydę.
161
Wiedziałam, że dotychczas nie bywał u Hajduków, zajmujących w towarzyskiej hierarchii Zalipia
pozycję szczytową. Widocznie jego, tak jak i mnie, objęto amnestią, a może chciano dać nam odczuć
zadośćuczynienie za moralne krzywdy. Ucieszyło mnie to.
Dużo mówiło się przy stole o Jarmilach. Dowiedziałam się ca-
łego mnóstwa szczegółów o tej sprawie, więcej chyba, niż opowiedziałby mi Zdebniak. U
Zdebniaków zresztą jeszcze nie by-
łam. Jakoś nie mogłam im darować czy zapomnieć, że w ciężkiej dla mnie sytuacji zostawili mnie
własnemu losowi. Tak mi się przynajmniej zdawało. A więc o Jarmilach każdy coś wiedział.
Jeden od kolegi z kopalni, którego brat był kierowcą w milicji, drugi od żony, pracującej w
prokuraturze, inny jeszcze od kuzyna, mającego znajomości w radzie narodowej. Kobiety poznosiły
swoje wieści, zbierane w sklepowych kolejkach, w pralni, u krawcowej, u fryzjera.
Niektóre wiadomości wymagały jeszcze sprostowań.

Mleczarka Jarmilową znalazła nad ranem.

Nie mleczarka, tylko ta Kunda z trzeciego piętra, co w roz-lewni mleka robi. Do roboty właśnie szła.
Wrzasku na całą ulicę narobiła.

I to było w tym samym miejscu w wykopie, co tamta, ta bibliotekarka?

Niezupełnie. Na schodach przy zejściu do piwnicy. Ale już zimny trup był z Jarmilowej. Mówią, że
zgon nastąpił zaraz po północy...

No, to tam o tej porze ludzie się jeszcze na całego wiercą po schodach.

No właśnie. Przez to się Jarmil zdradził.

Jak to?

Bo milicja pomyślała: w innym miejscu musiał on 162
Jarmilową zabić, a potem ją na schody przeniósł. Jak zaczęli śla-dów szukać, tak prościutko do
mieszkania Jarmilów trafili. Kabla tam kawał znalezli, równiusieńko ucięty, że pasował do tego, co
go Jarmilową na szyi miała. I ślady krwi, i Jarmila zakrwawioną koszulę. A dziecka nie było.
Maryśkę kazał żonie tydzień przedtem do rodziców na wieś wywiezć. %7łe mu niby za ciężko troje
utrzymać, niech dziadkowie wnuczkę chowają...

Nie. On jej kazał zabrać dzieciaka sprzed oczu, bo nie je-go. I że on cudzego żywić nie będzie. Tak
powiedział. Jarmilowa tak do Surdoniowej starej lamentowała...

Też możliwe. Ale po co ona, głupia, wracała?

Zapowiedział, że jak nie wróci do niego, to on pojedzie tam na wieś i chałupę z dymem puści. Z
dziadkami, z nią i z bachorem razem.  Z bachorem , tak powiedział.

Tylko że Jarmilową inaczej, niż tamte, zginęła. Nie miała tych ran na głowie. Udusił ją,
pokiereszował i już. I narzędzia takiego, jakim tamte kobiety zabijał, w mieszkaniu u niego nie ma.

No więc jak jest w końcu, zabił on wszystkie sześć czy tylko żonę?

Pewnie, że wszystkie sześć.

Ale różnica jest. Tu widać zamiar miał, a na tamte szedł, jak mu popadło.

Niby tak.

Do tamtych się nie przyznaje. Tylko do tego jednego morderstwa, że żonę zabił, bo wierna mu nie
była.

To co on, naśladowałby tylko?

Ano, tak mówi. %7łe zobaczył wtedy w wykopie, jak była zabita Czempińska, i skombinował, że tak
samo swojej kobicie zrobi. A pójdzie ta śmierć na rachunek tamtego. Wampira.
163

Eee, a bo to prawda...
Słuchałam tych pogwarek przy stole i, niestety, ogarniała mnie coraz większa rozterka. Z
okoliczności, o których była mowa, bynajmniej nie wynikało, że mamy już spokój z wampirem. Ale
oni, ci przy stole, woleli mieć taką właśnie pewność. Pomyślałam, że nie będę im psuć nastroju
moimi wątpliwościami, należy im się odprężenie po czterech miesiącach nieustannego napięcia i
zdenerwowania.
Znałam inne miejsce, gdzie będę mogła swobodnie o tym po-mówić. Kiedy wpadłam po obiedzie do
domu, żeby się przebrać przed fetą na Zalipiu, zastałam w drzwiach karteczkę skreśloną ręką Irki
Zdebniakowej. Zapraszała mnie na wieczorną herbatę.
 Przyjdz koniecznie  brzmiało ostatnie zdanie zaproszenia.
Syta szczęścia i adoracji, wyrwałam się z gościnnego domu Hajduków po ósmej i gdzieś koło
dziewiątej pukałam już do drzwi, które przez pewien czas uważałam za zamknięte dla mnie.
Rzuciłyśmy się sobie z Irką w objęcia, ale ona zaraz zmarkot-niała.

Stasiek koniecznie chciał się z tobą widzieć, ale parę minut temu wezwali go. Nagle. Zadzwonili, że
wóz po niego posyłają i żeby był gotów. Więc pognał. Jak to on  narzekała, wprowadza-jąc mnie do
pokoju.
Dziadek Mateusz oglądał w telewizji transmisję z mistrzostw łyżwiarskich i pokiwał mi tylko ręką.
Rozejrzałam się zaniepoko-jona: a gdzie babcia? Irka wyjaśniła:

Małe mają różyczkę. Babcia pilnuje, żeby się nie odkrywa-
ły we śnie.
Na bliznięta mówiło się tu  małe , nie rozróżniając płci. Ale parka składała się z chłopca i
dziewczynki, nosiła zaś imiona 164
Marian i Marianna. Ja na  małe mówiłam czasem: Marianki, w liczbie mnogiej.
Byłyśmy więc same. Usiadłyśmy przy stole nad herbatą i ga-wędziłyśmy po cichu. Irka czuła
potrzebę wytłumaczenia się przede mną z dziwnego zachowania jej męża wobec mnie. Mówi-
Å‚a:
 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl
  •