[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kości były dobrze zachowane i zdradzały, że mięso z
nich zostało wydziobane przez sępy, gdyż żadna nie
była złamana; uzbrojenie było bardzo odległego
pochodzenia. W tym zasłoniętym miejscu, gdzie nie
było mrozów i gdzie najwidoczniej deszcz był
rzadkim zjawiskiem kości mogły wieki całe leżeć, nie
rozsypujÄ…c siÄ™.
Obok szkieletu leżał hełm z kutego brązu i
zardzewiały napierśnik stalowy, z boku zaś widać
było długi, prosty miecz w pochwie i starożytną
rusznicę. Kości musiały należeć do ogromnego
człowieka - człowiekiem zdumiewającej siły i
żywotności musiał być ten, kto tak daleko zaszedł
poprzez niebezpieczeństwa Afryki w tak ciężkim
uzbrojeniu.
Człowiek-małpa poczuł podziw dla tego
bezimiennego awanturnika minionych dni. Cóż to
musiał być za człowiek bezwzględny, co za świetne
walki, co za zmienne koleje losu musiały być
udziałem tych zbielałych dzisiaj kości! Tarzan zaczął
oglądać skrawki odzieży, zwisające jeszcze na
szkielecie. Wszelkie ślady skóry znikły; zjedzone
niechybnie przez Ska. Nie było butów, o ile w ogóle
człowiek ten używał ich, ale dużo leżało sprzączek, co
nasuwało przypuszczenie, że znaczna część jego
ubioru zrobiona była ze skóry. W pobliżu kości
jednej ręki leżał metalowy walec, około ośmiu cali
długości i dwu cali średnicy. Tarzan, podniósłszy go,
przekonał się że grubo był pokostowany, co go tak
dobrze uchroniło przed zniszczeniem, że zachował
się w takim stanie, w jakim musiał być, gdy jego
właściciel zapadł w ostatni sen, przed wiekami może.
Oglądając walec, zauważył pokrywę, która z
łatwością dała się otworzyć. Wewnątrz był zwój
pergaminowy, który Tarzan wyjął i rozwinął:
ukazało się mnóstwo pożółkłych ze starości arkuszy,
gęsto zapisanych pięknym pismem. Język był, jak się
wydawało Tarzanowi, hiszpański, lecz nie znając go,
nie mógł odczytać treści. Na ostatnim arkuszu była z
grubsza narysowana mapa z różnymi znakami,
niezrozumiałymi dla człowieka-małpy. Obejrzawszy
papiery, włożył je z powrotem do metalowego pudła,
zamknął pokrywę i miał właśnie rzucić walec na
poprzednie miejsce obok niemych resztek dawnego
posiadacza, gdy nagle kaprys niezaspokojonej
ciekawości skłonił go do wsunięcia znalezionego
przedmiotu do kołczana ze strzałami, mimo ponurej
myśli, że, może po upływie kilku stuleci, znów jakiś
człowiek znajdzie tu dokumenty obok jego własnych
zbielałych kości.
Rzuciwszy pożegnalne wejrzenie na starożytny
szkielet, zaczął wdzierać się na zachodnią ścianę
wąwozu. Powoli, przystając często, wciągał w górę
swe słabnące członki. Coraz to ześlizgiwał się i
cudem tylko nie zleciał z powrotem na dno wąwozu.
Nie umiałby powiedzieć, ile czasu zabrało mu
wspinanie się na tę okropną ścianę i gdy nareszcie
wgramolił się na szczyty, legł ciężko dysząc, zbyt
wyczerpany, by powstać lub odsunąć się choćby na
parę cali od brzegu niebezpiecznej przepaści.
Dzwignął się wreszcie, powoli, z wielkim wysiłkiem,
lecz nieprzezwyciężona wola życia pchała go
naprzód. Szukał wzrokiem następnego wąwozu
wiedząc, że teraz rozstrzygnie się jego los. Wzgórza
zachodnie wznosiły się już bliżej, chociaż tak
niewyraznie, że zdawały się pląsać w blasku
słonecznym, łudząc go swą pozorną bliskością -
właśnie wówczas, gdy jego wyczerpanie czyniło je
niedosiężnymi.
Wiedział, że poza nimi ciągną się żyzne obszary, o
których opowiadała Manu. Jeżeli nawet nie spotka
nowego wąwozu, wątpił, czy siły pozwolą mu
wspinać się na niskie bodaj góry, o ile w ogóle
dosięgnie ich podnóży. Jeszcze jeden wąwóz zabiłby
wszelką nadzieję. Ponad nim Ska krążył wytrwale,
wydawało się nawet, że złowróżbne ptaszysko zniża
swój lot, jak gdyby czytał w tej słabnącej postaci
zbliżanie się końca. Ze spieczonych warg Tarzana
wydobył się wyzywający pomruk.
Powoli, milę za milą, posuwał się Małpi Tarzan,
podtrzymywany siłą woli, tam gdzie zwykły człowiek
wyciągnąłby na wieczny spoczynek zmęczone
członki, dla których każde poruszenie było
śmiertelnym wysiłkiem. Wreszcie zaczął iść zupełnie
machinalnie - posuwał się chwiejnym krokiem,
posłuszny podświadomemu nakazowi: naprzód,
naprzód, naprzód! Góry były teraz niewyrazną,
zaćmioną plamą. Chwilami zapominał, że to góry, i
dziwił się, dlaczego musi dążyć do nich poprzez te
wszystkie męczarnie - do tych uciekających,
zwodniczych wyniosłości. Zaczął je nienawidzieć; oto
w jego zgorączkowanym mózgu zamajaczyło, że to są
góry niemieckie, że zamordowały kogoś bardzo mu
drogiego, kogo w żaden sposób nie mógł sobie
przypomnieć, i że gonił je, by zabić.
Wyobrażenie to zdało się dodawać mu sił - miał
nowy cel - przez czas jakiś już się nie chwiał, lecz
szedł mocno, z podniesiona głowa. Potknął się naraz i
upadł, a gdy chciał wstać, przekonał się, że nie może,
bo tak dalece utracił siły, że stać go zaledwie na to,
by na czworakach przeczołgać kilka metrów.
Gdy tak leżał w zupełnym wyczerpaniu, usłyszał
szelest złowrogich skrzydeł bardzo blisko nad sobą.
Ostatkiem sił obrócił się na plecy i ujrzał Ska, szybko
wznoszącego się do góry. Na ten widok umysł
Tarzana rozjaśnił się na chwilę.
- Czyżby koniec był już tak bliski? - pomyślał. -
Czyżby Ska wiedział jak zle jest ze mną, że ośmiela
się już siadać na moim trupie?
Nawet w takiej chwili ponury uśmiech przemknął po
opuchłych wargach, gdy w dzikim mózgu zrodził się
przebiegły plan. Zamknął oczy, zasłonił je
przedramieniem, by zabezpieczyć przed potężnym
dziobem Ska, i leżał bez ruchu wyczekując.
Dobrze było mu tak wypoczywać, zwłaszcza że
słońce zasłonięte chmurami, nie prażyło bezlitośnie.
Obawiał się, że zaśnie, a instynkt ostrzegał go, że już
by się więcej nie obudził; skupił więc resztki sił na
jednej myśli - czuwać. Nie drgnął w nim ani jeden
mięsień - dla Ska, krążącego powyżej jasne było, że
nadszedł koniec i że jego wytrwałe czekanie zostaje
nagrodzone.
Z wolna krążąc, zbliżał się do konającego. Dlaczego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]