[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się o krok i zasalutował kapitanowi, na co Goldstein również odpowiedział
krótkim salutem, po czym uścisnął policjantowi dłoń i odesłał go przed
budynek, do pomocy w opanowaniu tłumu. Goldstein zauważył Bena i,
zapominając o kawie i pączkach, podszedł do niego.
- Posterunkowy Cassell chyba zrozumiał - stwierdził kapitan.
Ben już chciał mu odpowiedzieć, ale zauważył, że choć tłum odsu-
nięto nieco dalej, kilku dziennikarzom udało się dostać w pobliże drzwi i
okien.
- Niech to! Dlaczego ktoś nie... Goldstein położył mu dłoń na
ramieniu.
- Niech pan się tym nie przejmuje. Skończę robotę tutaj i porozma-
wiam z dziennikarzami. Proszę mi dać swój dyktafon, polecę komuś na
komendzie, żeby spisał pańskie notatki. Potem je przejrzymy. Teraz roz-
kazuję panu iść do domu, wziąć prysznic, coś przekąsić i odpocząć. Pół-
torej godziny. Proszę być w moim gabinecie o dziewiątej trzydzieści.
- Kapitanie, nikt z nas nie może sobie pozwolić na stratę nawet kilku
minut, a co dopiero...
- Na pewno nie możemy sobie pozwolić na to, żeby jeden z naszych
dwóch detektywów przegrał walkę z bólem głowy. A propos, coś pan
upuścił. - Goldstein podał mu pakiecik z trzema tabletkami imitreksu. - Ja
tego nie mogę zażywać. Serce bije mi po tym dwa razy szybciej, a
ciśnienie skacze pod sufit.
Ben wsunął proszki do kieszeni płaszcza. Wskazał głową odstawione
pyszności.
- Miałem ochotę na kawę i pączki.
- To smutne. Niech pan mi spojrzy w oczy. Czy widzi pan, jak leję
łzy. Tak mi smutno. Proszę iść do domu. Już panu mówiłem, że potrzebny
mi pan w szczytowej formie, a nic z tego, jeśli się pan rozchoruje. Bill i ja
dokończymy tu robotę. A pan - dom, prysznic, jedzenie, lekarstwa i krótka
drzemka. W moim biurze o wpół do dziesiątej. Ben przekazał mu swój
dyktafon i ruszył do wyjścia.
- Masakra na skalę big maca - rzucił Goldstein. Ben odwrócił się.
- Przepraszam?
Goldstein stukał się palcem po skroni.
- Właśnie mi się przypomniało. Taki był tytuł nad zdjęciem gliniarza
z małym chłopcem. Masakra na skalę big maca.
Ben wpatrywał się w niego.
- I wie pan, co jeszcze sobie przypomniałem? - kontynuował kapitan.
- W dzień po masakrze Huberty'ego cztery McDonaldy w mieście
zanotowały największe obroty w roku.
- I bądz tu mądry! - odparł Ben.
23
powiedz mi, mój oprawco, nigdy o to nie pytałem, ale dręczy mnie
ciekawość: czy kiedykolwiek sądziłeś, że przetrwam tak długo?
........................................................................................................................
...............................
oczywiście nie.
ciekawe, jak by zareagowali, gdyby znali prawdę.
........................................................................................................................
...............................
no cóż. traditor papilio czeka, czas skończyć z żartami.
24
Niektórzy twierdzą, że nawet pory roku bały się wchodzić do
Hrabstwa Trumien, ponieważ kiedy już weszły, trafiały w pułapkę, tak jak
ludzie, którzy tu mieszkali. Choć listopadowy śnieg w Cedar Hill już
stopniał, zostawiając po sobie rozmokłe trawniki i chłodne powietrze, gdy
przeszło się na złą stronę mostu przecinającego Main, miało się wrażenie,
że zima rozgościła się w mieście na dobre.
Jeszcze kilka dni temu zalegała tu piętnastocentymetrowa warstwa
białego puchu, który pokrywał ziemię od początku miesiąca. Suche i
zimne dni i noce postarzyły śnieg, nadając mu barwę wilgotnego popiołu,
którego powierzchnię pstrzyły papierki od cukierków, pudełka po
papierosach, złamane igły do strzykawek, ostre kawałki rozbitych butelek
z brązowego szkła, zużyte prezerwatywy, pieluszki jednorazowe i
niezliczone puszki po piwie. Jednak ostatnie deszcze i temperatura, która
podniosła się do kilku stopni powyżej zera zmyły połowę śniegu, a
pozostałe pryzmy wyglądały jak ciała pijaków, którzy pechowo stracili tu
przytomność i nocą zamarzli na śmierć.
Taka pryzma, większa od innych, leżała na skraju zaśmieconej par-
celi naprzeciw Garfielda - jednego z czterech hoteli w mieście nazwanych
na cześć amerykańskich prezydentów, który urodzili się w Ohio. James
Abram Garfield był dwudziestym prezydentem. Hotel - wybudowany
niedaleko Fabryki Trumien Beaumonta - ucierpiał w pożarze w 1969 roku.
Inny hotel, Harrison - nazwany na cześć Williama Henry'ego Harrisona,
dziewiątego prezydenta - stał nieco dalej i choć również się wtedy zapalił,
zniszczenia były mniejsze niż w przypadku Garfielda. Bez entuzjazmu
podjęto odbudowę, ale szybko ją zarzucono. Większą część Harrisona
zburzono, ale główny hol i piwnice zachowały się w przyzwoitym stanie i
niewielkim nakładem miejskich środków budynek zmieniono w otwarte
schronisko w Cedar Hill - prawdopodobnie jedyne w kraju schronisko dla
bezdomnych, które mogło się poszczycić podłogą z włoskiego marmuru i
klasycznym sufitem sali balowej, z którego zwisał zachowany w całości
żyrandol.
Tego ranka, gdy obywatele stanu Ohio budzili się, słysząc wia-
domości o strzelaninie w Cedar Hill, pięciu chłopców przeskoczyło
pojedynczo przez śnieżną pryzmę naprzeciw Garfielda i pobiegło w
kierunku dżungli śmieci. Poszli na wagary (gdyby ich rodzice o tym
wiedzieli, wcale by się tym nie przejęli) i postanowili spędzić dzień,
budując prowizoryczny fort z tego, co uda im się znalezć na śmietnisku.
Zajęło im to trochę czasu, ale zgromadzili wspaniałe skarby: kilka dużych
tekturowych pudeł, pięć pustych metalowych beczek, tuzin starych opon,
zdezelowaną ogrodową huśtawkę, którą dało się jeszcze postawić
pionowo, stos długich desek oraz - najbardziej fantastyczny skarb - dra-
binę przeciwpożarową, której przedzwignięcie na miejsce zajęło całej
piątce dobre pół godziny. Wysiłek się opłacił: ukończony fort stanowił
olśniewający przykład najnowocześniejszej inżynierii w zakresie budowy
śmieciowych fortów, z tajemnymi wejściami oraz imponującą wieżą
obserwacyjną, na której chłopcy mogli pełnić warty, czujnie wypatrując
wroga.
- Hej, to wygląda jak zamek! - krzyknął jeden z nich. Rzeczywiście
tak to wyglądało, przynajmniej w ich oczach. Zamek godny króla, a oni,
szlachetni rycerze, pełnili tu sumienną straż, ponieważ świat był pełen
mrocznych i złych stworzeń, które nocą wypełzały z zaczarowanego lasu,
by siać spustoszenie w świecie, który się niczego nie spodziewał.
Gdy jeden z rycerzy czuwał na szczycie wieży, pozostali czterej
zbierali kamienie i cegły. Potem będą nimi ciskać w szyby porzuconych,
zardzewiałych samochodów stojących wzdłuż ulicy. Rycerze wiedzieli, że
to wcale nie samochody, tylko przebiegłe demony i potwory w przebraniu.
A ich zadaniem było trzymać je na dystans.
Jeden z rycerzy odchylił ramię, by cisnąć kawałkiem rury. Wyob-
rażał sobie, że to nie rura, lecz złota lanca, pobłogosławiona przez oso-
bistego czarnoksiężnika królowej, a on dla swojej królowej wykaże się
bohaterstwem, celując w prawdziwego przeciwnika, gdy nagle...
...zamarł, bo zobaczył twarz - mroczną, straszną twarz, zerkającą zza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl