[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kartkę z zapisanymi rzeczami do kupienia, wydawała parę dodatkowych dyspozycji i objaśnień
oraz wręczała portmonetkę. Nigdy nie wiedziałam, co jest na kartce, a to było bardzo ważne, bo
od tych zapisków zależało, gdzie się wybierzemy  czy będzie to jedynie krótki spacer do dwóch,
trzech najbliższych sklepów, czy dłuższy  do Hali Kopińskiej, albo na tzw. Zieleniak, czy może
wręcz wyprawa tramwajem do Hali na Koszykowej. Każde z tych miejsc miało jednak swoje
pozytywy. A główny i najważniejszy to ten, że wreszcie można było wyjść na szerszą przestrzeń
niż powierzchnia pomiędzy kuchnią, pokojami i balkonem mieszkania mojej ciotki, na którą
byłam głównie skazana. Bardzo często robiłyśmy zakupy w pobliskim sklepie znajdującym się w
narożnej kamienicy u zbiegu ulic Grójeckiej i Kopińskiej. Był to nieduży sklepik spożywczy, do
którego wchodziło się po kilku schodkach. Jego właściciel postawił sobie chyba za punkt honoru
zgromadzić w nim wszystko, o czym tylko mógłby pomyśleć klient. O takich sklepach mówiło
się, że sprzedają szwarc, mydło i powidło. I rzeczywiście, oprócz towarów spożywczych można
było tam zaopatrzyć się w mydło, środki chemiczne, wyroby papiernicze i pasmanteryjne, a
nawet pastę do butów. Czasy były siermiężne, więc zamiast bawić się w specjalizację, lepiej było
handlować tym, czym się tylko dało. Zwieżych warzyw w tym sklepie nie sprzedawano, ale obok
lady stały dwie drewniane beczki, w których leżały ogórki kiszone i kiszona kapusta. Mnie
jednak znacznie bardziej interesowały duże słoje ze słodyczami oraz leżące na ladzie bloki, które
sprzedawane były na wagę. Był to blok kolorowej słodkiej galaretki poprzetykanej paskami białej
pianki, twarda marmolada owocowa, chałwa i blok czekoladowy (dziś czasem nazywanym
łomem czekoladowym). Prawdziwy ówczesny łom czekoladowy, czyli połamane na nierówne
kawałki i zmieszane ze sobą różne rodzaje czekolady, leżał w osobnym kartonie. Róża
najczęściej kupowała ten właśnie łom na wagę i kawałek chałwy. Ja w tym czasie bacznie
obserwowałam stojące na ladzie w wielkim słoju minogi w zalewie octowej, które budziły moje
mieszane uczucia. W domu ciotki minogi były uważane za przysmak, toteż często ciotka
wpisywała je Róży na listę zakupów. Mnie też one smakowały, ale ich wygląd niestety był dosyć
obrzydliwy. Przypominały bowiem małe węgorze, a mnie jeszcze bardziej kojarzyły się z
niedużymi wężami. Dziś, wiedząc dodatkowo, że są pasożytami, na pewno nie wzięłabym ich do
ust.
Zwyczajowo towarzyszyłam Róży także w innym jeszcze rodzaju wypraw  w
wyprawach do pralni. Ciotka miała bardzo piękne komplety pościeli, ozdobione monogramem,
falbankami i koronkami. Znieżnobiałe, wykrochmalone i uprasowane leżały równiutko
poskładane w szafie. Ciotka wyciągała je jedynie od święta albo na przyjazd gości. Na co dzień
jednak korzystała z udogodnienia, jakie oferowała pewna pralnia połączona z wypożyczalnią
pościeli, mieszcząca się przy Alejach Jerozolimskich. Otóż wpłacało się tam kaucję za
wypożyczoną czystą pościel, a kiedy należało już ją wymienić, odwoziło się brudną do prania i w
zamian otrzymywało od ręki kolejny komplet. Każda sztuka takiej pościeli była w rogu
oznakowana czerwoną pieczątką. Ciotka korzystała z tych pościelowych udogodnień ładnych
kilka lat, unikając w ten sposób prania, krochmalenia, rozwieszania wielkich płacht płótna i
targania ich potem do magla. Lubiłam jezdzić z Różą do tej pralni nie dlatego, by jakoś
szczególnie interesowała mnie wymiana pościeli, ale dlatego, że kilkadziesiąt metrów dalej
mieścił się (i do dziś tam się mieści) słynny warszawski Fotoplastikon. Uwielbiałam tam bywać i
używałam najbardziej wymyślnych argumentów, by namówić Różę do kolejnej w nim wizyty. I
nawet często mi się to udawało, bo Róża chyba także lubiła tam chodzić.
Był tylko jeden rodzaj zakupów, które wolno mi było zrobić samodzielnie  świeże
bułeczki. Takie bułeczki sprzedawano w sklepie mieszczącym się w naszej kamienicy, tyle że
trzeba ją było obejść, bo wejście do owego sklepu znajdowało się z drugiej strony. Wracając,
dzierżyłam dumnie siatkę, zastanawiając się, czy każdy widzi, jak bardzo potrafię być
samodzielna. Każdego ranka przestępowałam niecierpliwie z nogi na nogę, czekając, aż zostanie
mi wręczona siatka i portmonetka z drobnymi. Te niewielkie zakupy dostarczały mi tyle
satysfakcji, że czasami śniły mi się po nocach. Marzyłam, że kiedyś dostanę bardziej
odpowiedzialne zadanie i będę musiała kupić coś jeszcze oprócz tych bułeczek. Kiedyś przez sen
podobno wykrzyknęłam  i jeszcze pół milo kąki! . To  pół milo kąki stało się potem
zwyczajowym powiedzonkiem w mojej rodzinie.
Czasami zakupy same przychodziły do domu. Oczywiście nie wszystkie, ale niektóre  te,
których nie można było kupić w sklepie. I nie na własnych nogach, lecz przynoszone w koszach,
teczkach i walizkach. Od dawna już tego zwyczaju nie ma, ale kiedyś pojawiały się w domach
baby handlujące cielęciną, świeżymi jajami, domowym twarogiem i prawdziwą wiejską
śmietaną. Ciotka miała takie dwie stałe umówione kobiety, z których jedna przywoziła w koszach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • modologia.keep.pl